Gdy grunt osuwa się spod finansowych fundamentów systemu, zachodnie rządy zadziwiająco łatwo zapominają dziś o wolnorynkowych dogmatach.
To i dobrze. Nacjonalizacja może być niezgorszym wyjściem w obliczu plajty ważnego banku.
W zwykłych warunkach taki okulały mamut jest łakomym kąskiem dla konkurentów.
Teraz jednak, wobec powszechnej zapaści kapitału i kredytu, brakuje chętnych na pożarcie niektórych ofiar kryzysu.
Państwo stać jednak na przejęcie i podreperowanie finansów bankruta. Doraźnie pozwala to zapobiec gospodarczej panice.
W przyszłości, gdy rynek wróci do normy, być może uda się sprzedać tanio nabyty bank z godziwym zyskiem. Nacjonalizacje to zresztą tylko lśniący czubek wielkiej góry lodowej państwowej interwencji kryzysowej.
Rządy do spółki z bankami centralnymi imają się dziś wszelkich sposobów uspokajania i podpierania rynków pieniężnych, od manipulowania stopami procentowymi przez gwarancje depozytów bankowych, po bezpośrednie kredytowanie firm.
To właśnie stanowi zasadniczą różnicę między Wielkim Kryzysem z końca lat 20. minionego wieku
a dzisiejszymi czasy.
Wtedy rządy trzymały się kurczowo ówczesnego kapitalistycznego kredo i parytetu złota. Teraz politycy ochoczo mieszają w gospodarce i kreują góry papierowego pieniądza. Byle nie przedobrzyli.
Gorączka inflacyjna byłaby dużo gorsza od choćby najdokuczliwszego kredytowego przeziębienia.