Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Poniosło go, stadnina z operą

Halina Gajda
Halina Gajda
fot. archiwum stadniny
Rozmawiamy ze Stanisławem Ciubą, laureatem tytułu Człowiek Roku „Gazety Krakowskiej” 2015.

To prawda, że Pan się tak naprawdę boi koni?
Kto tak powiedział?

No...
Dobra, nie chcę wiedzieć (śmiech). Ten, kto tak powiedział, kłamał wierutnie. Przecież pochodzę ze wsi, w młodości jeździłem konno na oklep, woziłem siano, orałem. Teraz nie jeżdżę, bo lekarz mi zabronił ze względu na stan mojego kręgosłupa. Powiedział wprost: Staszek, albo siedzisz spokojnie na tyłku, albo skończysz na wózku, jak cię koń zrzuci. Wyboru więc raczej mi nie dał.

Przyszedł Pan do stadniny osiem lat temu. Stając do konkursu na stanowisko prezesa, wiedział Pan w ogóle, gdzie jest Regietów?
Jak miałem nie wiedzieć, skoro pracując w browarze w Okocimiu, podczas Dni Huculskich organizowaliśmy w stadninie firmowy namiot z piwem? Znałem doskonale obu poprzednich prezesów. Nieraz spotykałem się z Włodkiem Kario przy grochówce i rozmaitych napitkach.

Czemu się Pan w ogóle zdecydował podjąć tego zadania?
Szukałem pracy, jak wielu. Przeszedłem kwalifikację i dostałem tę robotę.

Pamięta Pan pierwszy dzień w pracy?
Pewnie, że tak. Przyjechałem dzień wcześniej i jako „turysta” starałem się rozeznać, w co wchodzę. Załoga dość szybko się zorientowała, kim naprawdę jestem, ale nie dawali mi tego poznać. Pewnie było tak, że oni myśleli: „nie będzie dobrze”, ja zresztą tak samo. Przyznam, że w pierwszej chwili byłem załamany, bo z każdego kąta wychodził bałagan.

I co, miał Pan ochotę uciec?
Nie należę do ludzi, którzy się szybko poddają, więc nie planowałem ucieczki.

[b]Wiem, że przestawiał Pan kucharki w kuchni...
Nie miały ze mną lekkiego życia na początku. Lubię gotować, lubię jeść, co zresztą widać. Gdy przyszedłem do stadniny, menu w karczmie było bardziej niż skromne. A ja chciałem kuchni regionalnej, smaków stąd, na przykład gołąbków ziemniaczanych. Zrobiliśmy je, podaliśmy gościom, żeby pokosztowali. I tak się zaczęła kuchenna rewolucja w Huculance. Były i mniej miłe chwile, gdy trzeba było zwalniać ludzi, nie przedłużać im umów. Mozolnie, krok po kroku wychodziliśmy z dołka, zaczęły się pojawiać nawet zyski, ale zdawałem sobie sprawę, że jako samodzielny byt to daleko nie zajdziemy. Tak zapadła, moim zdaniem, najlepsza w ostatnich latach decyzja o połączeniu z kombinatem w Kietrzu.

Krytykowali Pana za to, mówili, że sprzedał Pan stadninę.
Wiem. Tylko prawda jest taka, że poza mną, to nikt na tym nie stracił.

Pan stracił tytuł prezesa, ale został dyrektorem.
Tak, dyrektorem ze znacznie niższą niż prezesowska pensją. Nie żałuję tego ani odrobinę.

Teraz Regietów słynie nie tylko z hucułów, ale również z opery. Pamiętam naszą rozmowę, gdy powiedział mi Pan, że w Regietowie będzie opera narodowa, wystawią „Skrzypka na dachu”. Pomyślałam: prezes zwariował.
Byli tacy, co pukali się w głowę albo komentowali, że konie rżą, bo operę czują. Albo sami się pukali, tyle że za moimi plecami. I co wyszło? Że to ja miałem rację, nie oni.

Jak w ogóle do tego doszło?
Z prostego powodu. Otóż każdy zapytany, z czym mu się kojarzy stadnina, odpowie logicznie, że z końmi. Ja chciałem, żeby Regietów kojarzył się jeszcze z czymś. Pewnie, że można było zrobić pokazy wikliniarstwa. Napisałaby pani raz i do tematu już nigdy nie powróciła.

Na pewno nie.
No właśnie. Kocham operę i operetkę. Nieco eksperymentalnie zorganizowałem operowe andrzejki. Zaprosiłem genialnych śpiewaków z opery narodowej z Warszawy. Sala była pełna. Postanowiłem pójść za ciosem.

I zaproponował Pan Robertowi Dymowskiemu z Teatru Wielkiego przyjazd do Regietowa ze „Skrzypkiem na dachu”. Jak zareagował?
To jest kulturalny człowiek. Nie dał nic po sobie poznać (śmiech). Potem, przy kolejnych operach komentował ze sceny dowcipnie, że gdy ktoś go pyta, gdzie jest Regietów, odpowiada, że to takie miejsce trzy kilometry za końcem świata, gdzie w stadninie jest opera, jakiej Europa nie widziała.

Pamiętam „Skrzypka” - ludzi było jak okiem sięgnąć, nie było gdzie siedzieć.
Tak było! Owacja po wszystkim wynagrodziła wcześniejsze stresy. Byłem pewien, że to był ten kierunek. Rok później była „Księżniczka czardasza”, a potem „Napój miłosny” z operą lwowską. Gdy pojechałem do dyrektora, do Lwowa, był akurat na przedstawieniu. Wywołali go. Stałem przed nim i tłumaczyłem, z jaką sprawą przyjechałem. Zapytał tylko, ilu mieszkańców ma Regietów. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że 80. On na to: osiemdziesiąt tysięcy? Nie, osiemdziesiąt osób. Popatrzył na mnie co najmniej dziwnie, a że opera lwowska to już światowa klasa, zatrzymał komentarze dla siebie.

W końcu dał się przekonać, bo opera się odbyła.
Trzech dyrektorów artystycznych przyjechało wcześniej do nas, żeby wszystko dokładnie sprawdzić. Po wszystkim byli zachwyceni. Tak samo jak Bogusław Linda. Nie jest przecież tajemnicą, że wraz ze swoją szkołą przyjeżdża do nas na warsztaty jeździeckie. Akurat był, gdy wystawialiśmy „Straszny dwór”. Namawiałem go: przyjdź na widownię, zobaczysz, nie pożałujesz. Wykręcił się, że niby nie zna się na operze. Widziałem potem, jak przez cały wieczór siedział w oknie hotelu, które wychodziło akurat na scenę. Następnego dnia przepraszał mnie. Nie zdawał sobie sprawy, że to będzie tak profesjonalnie zrobione. Myślał pewnie o jakiejś lokalnej chałturze. Pomylił się.

W naszym plebiscycie został Pan Człowiekiem Roku „Gazety Krakowskiej”.
Na początku mnie to rzeczywiście bardzo kręciło, dopiero potem trochę ostygłem. To ważne wyróżnienie. Cieszę się, będę miał fajną pamiątkę.

Gazeta Gorlicka

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska