Tak, a teraz zdarzy się to, co podejrzewacie. Poidealizujmy trochę w starczym odruchu przeszłość. Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce, premiery pierwszych „Gwiezdnych Wojen” odbywały się dwa lata po amerykańskich, bez żadnej pompy, ot, tak po prostu wchodziły na afisz. Kolejki pod kinami były dłuższe niż dziś na otwarciach nowych galerii handlowych, a same kina, których było znacznie mniej, nie pełniły jeszcze roli dodatków do bufetu z popcornem i żelkami. Nikomu to nie przeszkadzało.
Z punktu widzenia współczesnego marketingu byliśmy fatalnymi konsumentami, bo jedyne, za co płaciliśmy, to za ten bilet. Istnienia świata starwarsowych gadżetów nikt nawet nie podejrzewał, no, może nie licząc plastikowej rury, którą z jakiejś zagranicznej podróży przywiózł mi ojciec, a która, gdy się nią kręciło, miała wydawać odgłos podobny do świetlnego miecza. Dziś to robią odpowiednie aplikacje na telefonie (imitują odgłos, a nie kręcą rurą). Cały nasz świat Gwiezdnych Wojen to było te kilka taśm filmowych, które instalowano na kinowych projektorach. Kochaliśmy te filmy szczerą dziecięcą miłością, bez reklam, bezinteresownie, to było nasze pokoleniowe „Cinema Paradiso”. Magia kina, magia Lucasowej opowieści.
Teraz dzieciom patrzeć w taki sposób na kino jest trudno. Nawet nie dlatego, że każdy film mają na jedno kliknięcie, ale przede wszystkim, bo już nie są traktowane jako widzowie, tylko jako target. „Przebudzenie mocy”, które trafniej byłoby nazwać produktem wielobranżowym niż filmem, to tylko część zjawiska. Dziś w końcu każda bajka jest w gruncie reklamą - wszystko, co z nimi związane, można kupić; zabawki, zeszyty, tornistry, ubrania, słodycze. Przemysł filmowy osiąga właśnie szczyt uprzemysłowienia. Ale że ja już nie potrzebuję kubka z Hanem Solo (chociaż...), to nowe Star Warsy łykam jak pelikan.
Niech jednak po seansie Moc będzie z wami. Moc odmawiania dzieciom, oczywiście.