- Jedna z opiekunek dostawała od właścicielki drobne kwoty, za które kupowała chleb i coś do niego. Te rzeczy, na przykład pasztet czy dżem, były najtańsze i byle jakie. Aż przykro było na to patrzeć - relacjonuje kobieta, która pracowała w Malinowej Chatce w Opolu jako opiekunka. Kobieta prosi o anonimowość. - Ale jeśli będzie trzeba, wszystko to powtórzę przed sądem. W tym, co pani opowiadam, nie ma nawet cienia przesady.
Naszej informatorce utkwiła w głowie sytuacja, gdy nie dotarła firma cateringowa, która miała zapewnić obiad. - Bałyśmy się, że dzieci się obudzą i będzie płacz. Moja zmienniczka w desperacji zadzwoniła do właścicielki, a ona obiecała, że przywiezie jakiś obiad. Zdziwiło mnie to, bo jechała z Kędzierzyna-Koźla pociągiem - wspomina. - Osłupiałam, gdy zobaczyłam ten posiłek, bo dostałyśmy do nakarmienia dzieci najtańsze pierogi ruskie z marketu. Podgrzewałyśmy je w mikrofalówce i z bólem serca karmiłyśmy te maluchy.
Kobieta podejrzewa, że rodzice nie mieli świadomości, w jakich warunkach przebywają ich pociechy. Bo w teorii wszystko wyglądało świetnie. - Rodzice byli okłamywani, że maluchy dostają jajka, szynkę, owoce... Proszę mi wierzyć, że nie widziałam u nas nigdy żadnego owocu - relacjonuje opiekunka. - Dzieci karmione były gorzej niż zwierzątka. Aż przykro było na to patrzeć.
Opiekunka nie ma wątpliwości, że Malinowa Chatka w Opolu działała jak żłobek. - Pod moją opieką znajdowało się dziesięcioro dzieci. Najmłodsze miało kilkanaście miesięcy, a najstarsze niespełna trzy lata. Dzieci były przyprowadzane między godz. 7 a 8 i zostawały do 15, a niektóre nawet dłużej - opowiada.
Kobieta mówi, że niedociągnięcia szefostwa starały się rekompensować opiekunki. Ona sama przynosiła do pseudożłobka zabawki, żeby jej podopieczni mieli się czym bawić. - Początkowo dziwiła mnie duża rotacja pracowników, którzy znikali niemal z dnia na dzień. Później okazało się, że ci ludzie nie dostają pieniędzy. Ja pracowałam tam przez półtora miesiąca i do dziś nie dostałam ani złotówki - wspomina kobieta.
Malinowa Chatka w Opolu z dnia na dzień przestała działać. Okazało się, że placówka - choć powinna - nie figurowała w rejestrze żłobków.
Sprawa trafiła do sądu i miała nieoczekiwany finał. Co wykazało nasze śledztwo? - czytaj w poniedziałkowym wydaniu Nowej Trybuny Opolskiej.