Polakowi do podium zabrakło sporo, bo przynajmniej 10 cm, ale przez chwilę mógł czuć zapach medalu. Gładko przeskakiwał poprzeczkę na 5,50, 5,65 oraz 5,75 m. Potem jednak miał trzy strącenia – jedno na wysokości 5,85 oraz dwa na 5,93 (3 cm więcej od jego rekordu życiowego).
- Medalu nie ma, ale jestem w miarę zadowolony – mówił 23-letni Lisek. - Mogłem skoczyć to 5,85, ale nie udało się w pierwszej próbie. Poziom w tyczce jest teraz kolosalny. Ktoś mnie kiedyś zapytał, czy nie żałuję,że urodziłem się w czasach, gdy ta konkurencja tak wysoko stoi. Nie, odpowiedziałem, bo to tylko mnie napędza, żeby być lepszym.
Złoto zdobył o rok młodszy od niego da Silva. Przy ogłuszającym dopingu publiczności uporał się wysokością 6.03 m (rekord olimpijski), a broniący tytułu Lavillenie nie był w stanie odpowiedzieć. Po dwóch strąceniach na tej wysokości, zalicytował wyżej, na 6,08, ale przedobrzył.
Brąz zdobył Amerykanin Sam Kendricks (5,85).
- Mi zabrakło trochę szczęścia – wzdychał Lisek. - Na pewno nie było tak, że sparaliżowała mnie ta wysokość 5,93. To był trudny konkurs, który przeciągnął się nam przez deszcz.
Lisek tyczkarzem jest dość nietypowym, potężną sylwetką bardziej przypomina koszykarza. I swoje waży. 95 kilogramów, czyli - jak sam twierdzi – ok. 20 kg więcej od medalistów olimpijskich.
- Jestem najcięższym tyczkarzem świata, a co za tym idzie najwolniejszym na rozbiegu. To jednak nie ma znaczenia. Każdy z nas jest inny i musi szukać sposobu na siebie – wyjaśnia. - Choć ciężko unieść te wszystkie kilogramy do góry – żartuje.
Spalania masy mięśniowej nie planuje, choć przyznaje, że kiedyś współpracował z Anną Lewandowską, żoną Roberta, która rozpisuje dietę sportowcom.
- Coś tam próbowaliśmy robić i ogólnie w teorii wszystko było świetnie, tylko że ja jednak jestem łasuchem i żarłokiem. Po prostu lubię porządnie zjeść – uśmiecha się Lisek.