

PROSTE BŁĘDY NAPĘDZAJĄ RYWALI
Który to już mecz w tym sezonie, gdy Wisła sama prosi się o problemy? Chyba wszyscy rywale już w tej lidze wiedzą, że wystarczy podejść pressingiem, nawet nie takim mocnym, żeby wiślacy sami narobili sobie problemów. Niedokładnością, prostymi błędami czy wręcz prezentami dla rywali. Tak było i w sobotę, gdy Joseph Colley zagrał nieodpowiedzialnie, choć nikt go nie atakował. I od tej straty zaczęły się wszystkie problemy Wisły, bo jej konsekwencją był gol na 1:0 dla Stali.

DRUGA LINIA BEZ POMYSŁU, KOMPLETNIE
60 procent była Wisła przy piłce w meczu ze Stalą Mielec. I co z tego? Kompletnie nic! Uparli się wiślacy, żeby rozgrywać piłkę od bramki i rywale nawet im na to pozwalali. Tylko później było dojście do 30-40 metra, gra po obwodzie i albo strata, albo beznadziejne dośrodkowanie. Druga linia kompletnie nie miała pomysłu jak dobrać się do szczelnej obrony Stali. Brakowało wszystkiego - przyspieszenia, wzięcia odpowiedzialności na swoje barki, strzałów. Momentami można było odnieść wrażenie, że wiślacy gdyby mogli, to by „klepali” piłkę do rana. Kompletnie bez sensu zresztą...

ATAK NIE ISTNIEJE
Żadnego, kompletnie żadnego zagrożenia nie stanowi dla bramki kolejnych rywali Jan Kliment. Choćby nie wiem, ile argumentów używali włodarze Wisły broniąc Czecha, to nas nie przekonają, bo piłka nożna to generalnie prosta gra. W niej napastnik jest od strzelania bramek, ewentualnie stwarzania sytuacji, asyst. No to popatrzmy jak wygląda siła ofensywna Wisły na początku ligowej wiosny. Dwa mecze, 180 min i JEDNA sytuacja bramkowa. Oczywiście kompletnie spartaczona przez Jana Klimenta. Tutaj promyczkiem nadziei dla kibiców może być tylko fakt, że do lepszej dyspozycji mogą jeszcze dojść Zdenek Ondrasek czy Luis Fernandez. Oby nie okazało się za późno.