Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zaczęło się od gumy Turbo. Dziś Łysoniowie to symbol rodzinnego sukcesu

Redakcja
Ojciec jest figlarny i zadziorny. Syn waży słowa. Wie, że musi jeszcze pokazać (na zdjęciu: Paweł i Wojciech Łysoniowie w Parku Miniatur w Inwałdzie,  na tle miniaturowego placu i Bazyliki św. Piotra)
Ojciec jest figlarny i zadziorny. Syn waży słowa. Wie, że musi jeszcze pokazać (na zdjęciu: Paweł i Wojciech Łysoniowie w Parku Miniatur w Inwałdzie, na tle miniaturowego placu i Bazyliki św. Piotra) Andrzej Banaś
Ojciec: potężny biznesowy gracz, stoi za sukcesem Parku Miniatur w Inwałdzie, zatrudniającej 300 osób rozlewni napojów i... gumy Turbo. Syn: ambitny 30-latek kierujący ParkHotel Łysoń, za wszelką cenę chce pokazać, że zasługuje na zaufanie ojca. Oto Paweł i Wojciech Łysoniowie, wielcy gracze zachodniej Małopolski. Rodzinny duet, który buduje potęgę finansową. Dzieli ich 30 lat, są zupełnie różni. O biznesmenach z Inwałdu pisze Maria Mazurek.

Ciężko uwierzyć, ale wszystko zaczęło się od gumy do żucia Turbo. Bez niej nie byłoby uwielbianego przez dzieciaki Parku Miniatur w Inwałdzie, czterogwiazdkowego ParkHotel Łysoń, nie byłoby potężnej firmy Wosana, produkującej soki i wody mineralne (na przykład "Mama i Ja").

A w zasadzie wszystko zaczęło się od odważnej decyzji Pawła Łysonia: sprowadzam turecką gumę do Polski. Młodsze pokolenie może nie pamiętać, ale to był szał. Łysoń raz w ciągu trzech miesięcy sprzedał 200 milionów takich gum! Po pięć na każdego Polaka. Dzięki tym gumom wybudował rozlewnię soków. A potem całą resztę.

Dziś w biznesach Pawłowi pomaga jego syn, Wojciech. - Dostałem od ojca kredyt zaufania, teraz robię więc wszystko, żeby go spłacić - mówi. Oto biznesowy duet: ojciec i syn. Jedni z największych biznesowych graczy zachodniej Małopolski.

Historia ojca

Paweł Łysoń zawsze był ambitny: skończył chemię w Krakowie, a potem w Moskwie budowę maszyn i aparatury chemicznej. Ale zawsze marzył, by to tu, w Małopolsce, założyć poważny biznes. Więc bez wahania wrócił z Rosji do Andrychowa.
Te marzenia o biznesie w zetknięciu z realiami PRL-u prysły jak mydlana bańka.

- I znów okazało się, że trzeba wyjeżdżać za chlebem - opowiada. W Austrii łapał się czego mógł: a to pracował w szkółce leśnej, a to był mechanikiem, robotnikiem budowlanym, roznosił ulotki.

Aż przyszedł rok '89. Łysoń był na tyle sprytny, żeby wiedzieć: trzeba to wykorzystać. I na tyle odważny, by rzeczywiście to zrobić. Żeby wrócić. Bo dziś mówi się, że wtedy było tak łatwo. Że rynek był tak głodny, że można było sprzedać dosłownie wszystko. Że wtedy to się ludzie dorabiali.

To prawda, mówi Paweł Łysoń, popyt był spory. Ale szalejąca inflacja też robiła swoje. Trzeba było to wszystko sobie dobrze wykombinować. Zaryzykować. Takie znów proste to wcale nie było.

Szał na gumę Turbo

Biznes zaczął robić z bratem. Najpierw importowali kawę, potem dorobili się własnej palarni. Ale duże pieniądze zdobył dzięki gumie Turbo. 20 ton dziennie tych gum ciężarówkami wywozili. Wprawdzie później zrobiła się afera, że guma ma jakiś szkodliwy składnik - choć Łysoń go wyeliminował, wieść poszła już w świat. No i pojawiła się konkurencja. Mnóstwo kolorowych gum, z tatuażami, nalepkami, niespodziankami.

- Cóż, lepiej być pierwszy jak lepszy - stwierdza Łysoń, a na jego twarzy pojawia się zawadiacki uśmiech. Bo choć na gumie kokosów robić już nie można było, to zarobione na Turbo pieniądze pozwoliły mu otworzyć zakłady z napojami. Był 1991 rok.

Dick Black
Początkowo produkowali same gazowane napoje. Do tych bez bąbelków Polacy nie byli wtedy przekonani. Najpierw, Paweł Łysoń wcale tego nie ukrywa, produkował podróbkę Black Jack Coli. Nazwał ją: Big Jack.

- Ale zaraz producenci oryginału wstrzymali nasze zapędy, zakładając nam sprawę w sądzie. No i musieliśmy pozmieniać trochę etykietę i nazwę. A że nie znałem angielskiego, to wymyśliłem, że napój będzie nazywał się Dick Black - opowiada.
Czyli, w dość kulturalnym tłumaczeniu, czarny penis. Zaraz afera się zrobiła, kontrowersje, Weiss dzwonił do marketingu. Więc Łysoń szybko zmienił nazwę na Bick Black.

- Do dziś żałuję, bo to była taka fajna, darmowa promocja - opowiada. No, ale pojawiły się kolejne wyzwania: napoje Grecja (teraz Gracja), soki, wody Słowianka i ta najpopularniejsza, Mama i Ja. - Dzieci mogą ją pić od trzeciego dnia życia, praktycznie nie ma w niej sodu i manganu, spełnia za to atesty Centrum Zdrowia Dziecka - wychwala Łysoń syn.

Szturmem zdobyli polskie markety i dyskonty. 80 proc. ich produktów sprzedawane jest pod obcymi markami. Sprzedaż tych wód i napojów, tak twierdzą Łysoniowie, rośnie z roku na rok. Napoje Łysonia firmowały też drużynę zawodniczek siatkówki, a potem także koszykówki. W zasadzie o to pokłócili się z bratem. Koszty rosły, Paweł chciał więc wycofać się ze sportu. A dla jego brata najważniejsze było, żeby drużyny się rozwijały. Rozstali się więc.

Bajkowy Park Miniatur
Przedziwny miks: zmniejszone makiety najważniejszych zabytków Polski i Europy, lunapark z karuzelami, basen z kulkami, zjeżdżalnie, kina 5D (trójwymiarowy obraz, polewanie wodą, podmuchy wiatru, zapachy), muzeum egipskie w piramidzie, pałac strachu - wszystko składa się na Park Miniatur w Inwałdzie. Miejscowość słynie głównie z tej atrakcji. Odwiedza ją ponad 200 tys. turystów rocznie.

Przedziwny park powstał w 2006 roku. Paweł Łysoń nie czuje się twórcą jego sukcesu. Raczej finansistą, który umożliwił realizację szalonych pomysłów swojemu siostrzeńcowi i jednemu ze wspólników zarazem, Markowi Gawędzie. A umówmy się: mało kto wierzył, że to się uda. Nie jesteśmy na Florydzie ani pod Barceloną, albo chociażby w Warszawie. To Inwałd, miejscowość, która nikomu z niczym się nie kojarzyła. A teraz kojarzy się głównie z Parkiem Miniatur.

A ten już w pierwszym roku przerósł oczekiwania Łysoniów i czterech wspólników. Odwiedziło go więcej osób, niż park w austriackim Klagenfurt, na którym ten w Inwałdzie był wzorowany. A to niespodzianka.

Łysoniowie najbardziej dumni są chyba z watykańskiego placu św. Piotra. Reszta atrakcji w Inwałdzie odtworzona jest w skali 1:25, a Watykan w skali 1:15. Wszystko zrobione ręcznie, ze specjalnego materiału modelarskiego. Fakt, że ludzie niszczą trochę te "zabytki", latają między kolumnami, rozwalają figurki świętych. Co roku kilka jest w naprawie, ale co robić.
Polskie zabytki ułożone są jak mapa Polski. Na dole Tatry, potem Kraków, na lewo Poznań i Wrocław, nieco w górze jest imponujący zamek w Malborku.

- Proszę spojrzeć - Wojciech wskazuje na wydrążone korytko (w zimie puste). - Tu latem płynie Wisła, a jedyna różnica polega na tym, że z północy na południe - śmieje się młody Łysoń.

Synu, dałeś radę!
Kiedy Łysoń ojciec osiągał kolejne zawodowe sukcesy, jego 30-letni dziś syn był najpierw niewiele rozumiejącym dzieckiem, a potem ambitnym młodzieńcem, który chciał za wszelką cenę udowodnić, że sam jest w stanie sobie poradzić.

Wyprowadził się do Warszawy, studiował w Szkole Głównej Handlowej. Starał się sam na siebie zarabiać, a nie tylko brać pieniądze od ojca milionera. Kiedy był na studiach, pojechał z paczką znajomych i swoją przyszłą żoną, Joanną, na program Work&Travel w Stanach Zjednoczonych, do Seattle.

- Pożyczyłem od ojca sześć tysięcy złotych, które musiałem mieć na bilet. Ale zastrzegłem: tato, zwrócę - opowiada. Razem z kilkunastoma innymi osobami spał w dwupokojowym mieszkaniu na podłodze. Harował od świtu do nocy - rano w restauracji, a po południami wypakowując bagaże z samolotów na lotnisku.

Okazał się najbardziej oszczędny ze wszystkich. Tak jak w jakiejś głupiej komedii, odwoził po ludziach wózki, żeby zbierać po 20 centów. - Jadłem tylko w pracy, na nic nie wydawałem. I opłaciło się: za to, co zarobiłem przez cztery miesiące, kupiłem sobie laptopa, Joannie pierścionek zaręczynowy, rodzicom bilety na Hawaje, oddałem tacie forsę, a jeszcze przywiozłem do Polski kilkanaście tysięcy - wspomina.

Kiedy wrócił, ojciec powiedział mu: Synu, dałeś radę. I właśnie wtedy chyba przekonał się, że Wojciech idealnie nadaje się do tego, by kontynuować jego zawodowe dzieło. - Nie będę przed panią ukrywał: moja kariera nie jest tak spektakularna jak mojego ojca i innych ludzi z jego pokolenia. Oni własnymi rękami dochodzili do wszystkiego, a ja dostałem dużo na starcie. Ale to nie znaczy, że pracuję lżej, że mniej się staram. Zdaję sobie sprawę, że tym bardziej muszę pokazać, na co mnie stać - opowiada Wojciech Łysoń.

Miało być papiesko
Akurat kiedy Wojciech wracał ze swojej amerykańskiej podróży, ojciec zabierał się za budowanie hotelu pod Parkiem Miniatur.
Tak jakoś w rodzinie podzielili się pracą: ojciec ogarniał sprawy budowlane, matka wystrój wnętrz, Wojciech natomiast - kwestię kuchni. Wymyślił sobie, że w hotelu zrobi amerykańską restaurację z prawdziwego zdarzenia: steki, burgery, wystrój jak z amerykańskich filmów.

Nie do końca, przyznaje, mu to wyszło. - Ludzie jednak lubią jeść to, co znają: żeberka, golonkę, rosół - opowiada. Dlatego dziś ta restauracja, iście amerykańska w wystroju, serwuje miks przeróżnych potraw. Zupa kokosowa i flaczki, steki i placki po węgiersku, schabowy i papardelle z borowikami. W czwartek - chiński bufet. Jedz do woli za 34,90 zł.

W ogóle z tym hotelem to wszystko wyszło trochę inaczej, niż początkowo planowali. Założenie było takie, żeby stworzyć hotel, który ma przyciągnąć pielgrzymów. Łysoniowie byli i są przekonani, że okolice Wadowic, rodzinnego miasta Jana Pawła II, mają w sobie niesamowity potencjał.

- To rozumiem, że bardzo Pan wierzy w Boga? - pytam Łysonia ojca.
- Cóż, wierzę w dobry biznes - odpowiada z uśmiechem.

Ale te pielgrzymkowe plany pokrzyżowała im, tak twierdzą, pani burmistrz Wadowic, Ewa Filipiak. - Przy okazji beatyfikacji papieża można było Wadowice i Małopolskę zachodnią wypromować, zrobić z regionu miejsce pielgrzymek katolików z całego świata. Ale pani burmistrz nie zrobiła nic. Ciągnący się dwa lata remont rynku, pozamykany Dom Papieża, zero działań promocyjnych - wyliczają zgodnie Łysoniowie.

Dlatego (choć na kanonizację Wojtyły ParkHotel przygotował specjalne pakiety) musieli nieco się przebranżowić.
W międzyczasie ojciec oddał stery w ręce Wojciecha. - Synowi ufam - stwierdza. - I nie wtrącam się - dodaje.

A jest biznesowo
Teraz celują więc w wesela, konferencje i rodzinne wycieczki. Jest tu imponująca sala balowa z kryształowymi lampami i sceną, są sale konferencyjne, strefa wellness (jacuzzi, masaże, sauna i kapsuły relaksacyjne). No i "lodowisko na ciepło" z syntetyczną taflą zamiast lodu (latem stoi w Parku Miniatur, ale na zimę przenoszone jest do hotelowej oranżerii).
Łysoniowie, tak twierdzą, konkurencji się nie boją.

- W naszym interesie jest, żeby promować cały region. My byliśmy pierwsi z Parkiem Miniatur, ale na rękę nam, że obok powstał park z dinozaurami, a niedługo będą też odtworzone ogrody watykańskie. Niestraszny nam Staszek Sordyl, właściciel kompleksu hotelarskiego na górze Kocierz, ani właściciele Maspeksu, którym na początku pomagałem - opowiada Paweł Łysoń.

- Fajnie, żeby cały region się rozwijał. Nasze rodzinne strony - dodaje syn, stojąc na hotelowym balkonie i wpatrując się w panoramę Beskidu. Bo jeśli będzie tu do zobaczenia więcej, ludzie będą wpadać na dłużej, a nie na jeden dzień. - Już dziś wizyta w Inwałdzie to wycieczka na co najmniej trzy dni. Bo żeby porządnie pobawić się w Parku Miniatur, trzeba pełnego dnia. Na zamek-twierdzę, którą wybudowano obok i na dinozaury - kolejny dzień. A jeszcze jest tu przecież minizoo. Im więcej dzieje się w okolicy, tym lepiej dla nas - mówi Wojciech.

Kiełbasa i kolejka
Wojciech, nie ukrywajmy, jest poważniejszy i nieco bardziej spięty. No tak, początkujący biznesmen, menedżer, ojciec dwojga małych dzieci. W rozmowie waży słowa. Ojciec, przeciwnie: figlarny, zadziorny, zdaje się nie przejmować tym, co pomyślą o nim inni. Pełen pasji: na przykład ma przydomową wędzarnię, w której przyrządza tradycyjne kiełbasy. Tak dla siebie i znajomych, ale twierdzi, że naprawdę są świetne.

Lubi też grzebać w elektryce. Ma w domu taki warsztacik. To on, własnymi rękami, wykonał elektryczną kolejkę, która jeździ w Inwałdzie przy miniaturowym dworcu z czeskiego Cieszyna.

Łysoń ojciec lubi pielęgnować w sobie dziecko, pozwala sobie na odrobinę szaleństwa. Syn, tak twierdzi, na pasje nie ma jeszcze czasu. Na razie musi zapracować sobie na to, żeby kiedyś mógł spojrzeć wstecz i powiedzieć sobie tak, jak może mówić jego ojciec: no, coś w życiu osiągnąłeś.

***

Inwałd

Nieduża miejscowość (niewiele ponad 3 tys. mieszkańców) w powiecie wadowickim, w gminie Andrychów, 30 km od Bielska. Jest tu jeden kościół i gigantyczny Park Miniatur (na terenie 45 tys. mkw.) oraz Dinoland - park rozrywki.

Wosana

Firma produkująca napoje, należąca do Pawła Łysonia, mająca siedzibę w Andrychowie. Zatrudnia około 300 osób i produkuje m.in. soki, nektary, napoje gazowane, wody mineralne (w tym Mama i Ja oraz Słowiankę). Działa od 1991 roku.

Napisz do autorki:
[email protected]

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska