Droga Ryszarda do takiego poziomu była nietypowa. Na pierwszych treningach w hali Wisły pojawił się mając zaledwie 11 lat, by trzy lata później zadebiutować w pierwszoligowej drużynie. Ten skok z przedszkola do sławnych „Wawelskich Smoków” był sensacją na miarę księgi rekordów Guinnessa. Takiego młokosa nikt wcześniej, ani później, w koszykarskiej elicie nie widział.
Mając 15 lat był już mistrzem Polski seniorów, ale zabroniono mu występów w finałach mistrzostw Polski juniorów ze względu na… zbyt młody wiek(!)
Wtedy niemal każdą wolną chwilę spędzał z piłką. Tylko wieczorami budziły się w nim podsycane przez rodzinę watpliwości, czy aby nie powinien iść w stronę muzyki. Bo jakże to tak: matka śpiewa w Chórze Polskiego Radia, siostra tańczy w zespole, ojciec wciąż organizuje impresy kulturalne a on, urwis, piłkę klepie. Do upadłego.
Mimo to rodzice postanowili wysłać go do szkoły muzycznej, lecz droga na egzamin, jak wszystkie jego drogi, prowadziła przez halę treningową. Zdyszany, zziajany wpadł przed komisję, by zaśpiewać coś w c-dur. Ale rozśmieszył tylko jurorów sapaniem i nim ochłonął już słuchali następnego.
Na szczęście sport i muzyka były u wiślaków w zgodzie. Trener Jerzy Groyecki grał na pianinie, obozy sportowe tętniły muzyką i śpiewami, a Jerzy Bętkowski „Bonus” - kontrabasista, żadnym instrumentom nie przepuścił. Także w szkole Rysiek miał z kim pogawędzić o muzyce, bo w jednej ławce siedział z Piotrem Figlem, potem uznanym kompozytorem.
W kolejnych latach Ryszard coraz lepiej poznawał smak sportowego sukcesu. Jako 17-latek zadebiutował w pierwszej reprezentacji Polski i zadomowił się w niej na pięć lat. W Wiśle był trzy razy mistrzem Polski, pięć razy wicemistrzem i czterokrotnie brązowym medalistą.
Przyjaciel z reprezentacji, późniejszy naukowiec i prezydent Gdańska dr Jerzy Młynarczyk, tak mówił na łamach „Tempa”: – Rysiek był wybornym technikiem, miał niezwykłą, wrodzoną łatwość operowania piłką, lecz jako zawodnik był w kadrze niedoceniany. Trenerzy preferowali wówczas zgrzebną koszykówkę opartą o solidne rzemiosło i wysokich graczy, a nie pełne finezji, efektowne zagrania mierzącego zaledwie 180 cm rozgrywającego. Jako koszykarz-artysta nie bardzo pasował do koncepcji, a przecież taki gracz powinien być na wagę złota. Gra z Ryśkiem była dla mnie wielką przyjemnością, gdyż łączył w sobie dwie rzadkie cechy - sportowy perfekcjonizm z ujmującą osobowością.
Karierę zakończył w wieku 28 lat gdy uznał, że z powodów rodzinnych i zawodowych nie będzie już mógł grać na maksymalnym poziomie. Pozostało mu po niej radio tranzystorowe, które klub dołączył do słowa „dziękuję” i kolekcja 28 monet o najmniejszym nominale przywiezionych z krajów, które odwiedził, od Chin po Atlantyk, od Szwecji po Izrael.
Ale koszykówka nadal odgrywała w jego życiu ważną rolę. Zajął się dokumentowaniem osiągnięć różnych pokoleń, stworzył bogate archiwum, które przyciągało nie tylko sportowców. Także studenci AWF szperali w nim zbierając materiały do prac magisterskich.
Zawodowo poświęcił się poligrafii. Z czasem został szefem drukarni w ZPC Wawel i pomagał utrwalać historię koszykówki poprzez różne okolicznościowe wydawnictwa. Po koleżeńsku wspierał, jako trener, drużynę krakowskich dziennikarzy. W tej roli dorzucił do swoich osiągnięć kolejne tytuły mistrza Polski.
Talent Ryszarda sprawiał, że gra z Nim była przyjemnością, podobnie jak oglądanie jego finezyjnych i zaskakujących zagrań. Preferował piękną koszykówkę. Ale było w Nim też coś, czego nie ujmują tabele, medale i puchary zdobywane na boisku, a co było równie ważne. Lubił ludzi, lubił rozmowy, dbał o stare przyjaźnie, podtrzymywał kontakty. Był dobrym duchem całego środowiska koszykarskiego. Do ostatnich dni.
