Łukasz odwiedził kilka dni temu swojego dziadka w domu przy ulicy Kwiatowej, gdzie prawie trzydzieści lat temu jego ojciec Tadeusz z dwoma swoimi braćmi, Gerardem i Wiesławem, oraz przyjacielem Danielem Nogasiem, zbudowali w ogródku pełnomorski jacht o nazwie Nekton. To właśnie tym jachtem Łukasz żeglował po oceanach świata, opływając dwa lata temu w czasie swojej najdłuższej wyprawy morskiej przylądek Horn zwany Mount Everestem morskich podróżników. Teraz Łukasz zawinął na kolejnych kilka lat do suchego portu o nazwie nomen omen Łódź, gdzie pod czujnym okiem dziadka Franciszka ma zamiar studiować medycynę i zostać lekarzem-stomatologiem. Czy to koniec jego przygód z morzem? Łukasz zapewnia, że za żadne skarby przygód morskich się nie wyrzeknie. - Będę się starał połączyć pasję żeglowania z praca stomatologa. Chodzi mi po głowie misja w korpusie "lekarzy bez granic", niosących pomoc potrzebującym w różnych częściach świata - ujawnia swoje marzenia sądecki wilk morski. Jego przyjazd do Nowego Sącza odświeżył dziadka pamięć. Popłynęła opowieść o czasach, kiedy Łukasz był brzdącem pętającym się wśród olinowania żaglówki pędzonej wiatrem po Jeziorze Rożnowskim.
- Nasza przygoda z żeglarstwem zaczęła się w latach 60. ubiegłego stulecia - opowiada senior rodu sądeckich żeglarzy, Franciszek Natanek. - Kupiliśmy z żoną żaglówkę i każdą wolną chwilę, każdy weekend spędzaliśmy na Jeziorze Rożnowskim. Pływałem z trójką synów. Od najmłodszych lat uczyli się żeglarstwa. Najstarszy Tadeusz zrobił jako pierwszy stopień żeglarski, później w odstępie kilku lat uprawnienia do żeglowania zdobywali Gerard i Wiesiek. - opowiada pan Franciszek. Kilkunastoletni chłopcy załapali się na legendarny jacht sądecki Dunajec, odbyli nim wiele rejsów. Pewnego dnia doszli do wniosku, że muszą mieć własny jacht. - Szczytem marzeń młodych podobnie zresztą jak dziś, była budowa domu, a oni postanowili wszystkie pieniądze włożyć w budowę jachtu pełnomorskiego - uśmiecha na samo wspomnienie tego szalonego pomysłu tata trzech złaknionych przygód żeglarzy. Dziś budowa stalowego 17-metrowego kolosa we własnym ogrodzie byłaby czymś absolutnie niezwykłym, a co dopiero w latach 80. - Czemu nie budujecie domu - próbował przemówić chłopakom do rozsądku tata Franciszek Usłyszał od jednego z nich, Tadeusza, że dom, w którym mieszkają, to jest jego dzieło, a ten jacht, to będzie ich wspólne dzieło.
Jacht powstawał w małym przydomowym ogródku ogródku przy Kwiatowej od 1985 roku. Chłopcy ściągnęli najpierw z Gdyni ogromne metalowe wręgi, całe ożebrowanie jachtu.
- Sąsiedzi byli przerażeni, bo myśleli, że będziemy obok domu instalować składowisko złomu - śmieje się pan Franciszek. Następnie zaczęli gromadzić podkłady kolejowe, zwieźli szyny i czteromilimetrowe blachy na burty, co oczywiście sąsiadów dobiło psychicznie. Uspokoli się dopiero wtedy, gdy z tego chaosu zaczął się wyłaniać kształt przypominający łódź. Do budowy potrzebne były nie tylko materiały, których zdobycie w PRL-u graniczyło z cudem, ale i pieniądze. Gerard studiujący medycynę wziął urlop dziekański i wyjechał do pracy do Kanady. Stamtąd był dopływ kasy.
Starszy Tadeusz, na studiach weterynaryjnych też zrobił sobie luz i z determinacją rzucił się do pracy nad dziełem życia. - Trzeba przyznać, że wszyscy dokoła, łącznie z Polskim Związkiem Żeglarskim w Nowym Sączu, który wystawiał wiele faktur na siebie, po pierwszym szoku patrzyli na te zmagania życzliwie i pomagali, jak mogli. Słyszeli, że studenci budują jacht, żeby pływać po morzu i ogromnie im kibicowali. Ściągnięty z Kołobrzegu szkutnik wykonywał roboty wewnątrz konstrukcji, zatrudniony mechanik okrętowy montował silnik - wylicza Franciszek Natanek.
Odpłynęli z Sącza w świat
Po pięciu latach jacht był gotowy. Na czołgowej lawecie został zaciągnięty do Szczecina, gdzie w kwietniu 1990 roku został zwodowany. Matką chrzestną pływającego skarbu była mama chłopców, pani Alicja. - Popłynąłem z Gerardem i kolegami żeglarzami do Toronto. Do wybrzeży Francji, Nektona jako kapitan prowadził wspaniały żeglarz, Ziemowit Ostrowski. Od Francji ja przejąłem stery - opowiada Tadeusz Natanek. To było praktycznie jego pożegnanie z ojczyzną, bo po kolei rodzina osiedlała się na terenie Kanady. - Jachtowi nadano imię Nekton. To określenie wśród żeglarzy jest znane - wyjaśnia Łukasz, którego ogorzała twarz nosi jeszcze ślady opalenizny zakonserwowanej morską bryzą. - W przeciwieństwie do drobnego planktonu unoszonego prądami morskimi, nekton oznacza wszystkie istoty żywe pływające w oceanach, potrafiące żeglować i oprzeć się prądom morskim.
W naszym przypadku to nazwa symboliczna - dodaje Łukasz. Nekton zbudowany na wzór jednego z typów jachtów amerykańskich, do 2004 roku pływał po wielkich jeziorach kanadyjskich. Wtedy jego urodą, możliwościami i bezpieczeństwem zachwycał się pływający z rodziną pan Franciszek. W 2004 roku Tadeusz z żoną Anną, Gerard z żoną Katarzyną, wnuki: Łukasz, Julcia i Jaś wypłynęli przez Atlantyk na dwa miesiące na Grenlandię. Podróż rodzinna była przygotowaniem do wyprawy w 2006 roku, kiedy to Natankowie zdecydowali się na przepłynięcie tak zwanego Przejścia Północnego, jednego z najtrudniejszych szlaków północy wśród gór i kry lodowej, północnych mórz Kanady i Arktyki.
W załodze Nektona są trzej bracia Natankowie, Łukasz i Daniel Nogaś, który także zamieszkał w Kanadzie.
- Być może kiedyś zawinę do Szczecina - do miejsca, gdzie Nekton był zwodowany - mówi Łukasz. Podróże w rodzinne strony odbywa tymczasem 16-letni Piotruś, syn najmłodszego Wiesława. Na Jeziorze Solińskim uzyskał w tym roku patent sternika. To kolejny żeglarz z rodu Natanków.
*****
Rozmowa z nestorem sądeckiego żeglarstwa, Tadeuszem Żygłowiczem
Co Pan sądzi o wyczynie młodych Natanków?
Widziałem jak spawali ten jacht. To było niezwykle odważne, powiedziałbym rewolucyjne przedsięwzięcie. Nie mamy podobnego przykładu w historii sądeckiego żeglarstwa.
Wyobraża Pan sobie dziś konstruowanie podobnego jachtu?
Mogę sobie wyobrazić, tylko właściciele takiego stalowego jachtu mieliby bardzo poważne problemy z dopuszczeniem go do żeglugi. Na przeszkodzie stanęłyby różne atesty, certyfikaty, dokumenty dopuszczające do użytku np. blachę na burty.
Czy wśród sądeczan jest wielu żeglarzy morskich?
Rodzina Natanków, pod względem liczebności czynnych żeglarzy jest wyjątkowa. Ale wielu sądeczan wypuszczało się na morza i oceany, jak choćby kapitan Żygadłowicz, czy nieżyjący już kapitan Smoleń.
Odkąd datuje się zainteresowanie sądeczan żeglowaniem?
Tu akurat sprawa jest prosta. Sądecka młodzież po II wojnie światowej rzuciła się na Jezioro Rożnowskie. Kto żyw budował żaglówki. Powstała wtedy nawet harcerska drużyna wodna.
Rozmawiał: Wojciech Chmura
Napisz do autora:
[email protected]
Co wiesz o Krakowie? WEŹ UDZIAŁ W QUIZIE!"
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+
Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!