Zmarł w środę, w przeddzień 10. już rocznicy naszego przystąpienia do Unii Europejskiej. Należał do tych Polaków, którzy bardzo mocno przyczynili się do tego, że kiedy już się w tej wspólnocie znaleźliśmy, to poradziliśmy sobie w niej dużo lepiej, niż inne sieroty po Związku Radzieckim i RWPG.
Gdyby zajrzeć do jego legitymacji członka PZPR, to wniosek nasuwa się prosty: komuch, i to stary. Do partii wstąpił w roku 1952, a więc w czasach, kiedy generalissimus Józef Stalin miał się świetnie, a jego polskie klony coraz brutalniej przekonywały Polaków, że od socjalizmu do raju jest tylko krok. Tłumaczył potem tę młodzieńczą decyzję przywiązaniem do ideałów równości. Wytrwał w zjednoczonej i robotniczej partii do samego jej końca. Jako minister przemysłu w rządzie Mieczysława Rakowskiego wprowadził ustawę, która miała ratować gospodarkę socjalizmu przed zbliżającym się błyskawicznie krachem. A była kompletnym zaprzeczeniem tamtego ustroju, bo dawała praktycznie nieograniczoną wolność robienia interesów.
Czas tak dalece zrobił swoje, że trzeba już przypominać realia chwili, kiedy zasady z ustawy Wilczka weszły w życie. Pustki w sklepach, kartki praktycznie na wszystko co potrzebne było do życia. Choć przynajmniej z dowcipów ówczesnych wynikało, iż naród sądził, że może być jeszcze gorzej. Jak w tym o kartkach na majtki. Miały przysługiwać wyłącznie kobietom, i to pracującym na drabinie.
I w takim momencie władza mówi, że już można wszystko: sprzedawać, kupować, sprowadzać z zagranicy, produkować, zatrudniać. Uwierzyć w tę otwartość było trudno. Ale ci, co się na to zdecydowali, albo wzięli się za robienie interesów, albo wyszli z nimi z podziemia.
Spekulant nagle stawał się przedsiębiorcą, przestawał być krwiopijcą i prywaciarzem, a stawał się zbawcą rynku wewnętrznego.
Wilczek nie wierzył, że jego zmiany nadadzą socjalizmowi ludzką twarz i uczynią z niego trzecią drogę ekonomicznego rozwoju. Sam był kapitalistą w socjalizmie. Jednym z największych bogaczy PRL, co zawdzięczał nie tylko układom i determinacji, ale też swoim patentom, na których już wtedy zarabiał miliony. Na tym doświadczeniu oparł przekonanie, że socjalizm z twarzą ludzką musi mieć gołą dupę.
Szczęście Wilczka, to historyczne, polegało na tym, że nic nie zabrał Polakom, a dał im towar najbardziej deficytowy, czyli kawał wolności. Kiedy później musiał nadejść Balcerowicz z restrukturyzacją, bezrobociem itd., byli już w dużej części uzbrojeni w tzw. szczęki, czyli składane stoiska, z których handlowali, czym się dało. Potem, mówiąc w skrócie i symbolicznie, wynajmowali sklepy, wstawiali do nich chłodnie albo manekiny.
Kiedy w 2004 r. wchodziliśmy do Unii, byliśmy już po kilkunastu latach wolnorynkowego, twardego treningu. Dostęp do rynku od Bugu do Atlantyku był więc dla "dzieci" Wilczka szansą, a nie zagrożeniem.
Balcerowicz odbierał. Pracę, złudzenia, przywileje. Wilczek dał raz: bardzo dużą wędkę. I bez tego komucha Balcerowicz skończyłby na taczkach.
Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+