Zdumieniu trudno zresztą się dziwić, bo nam w kraju - mimo wszystko śródlądowym - może się wydawać, że w dobie wścibskich satelitów, helikopterów desantowych i globalnej komunikacji staromodne korsarstwo nie ma prawa bytu.
W rzeczywistości na progu XXI wieku morscy rozbójnicy nie tylko z powodzeniem uprawiają swój proceder, ale ostatnimi laty wiedzie im się coraz lepiej i coraz zuchwalej sobie poczynają. Niedawno było głośno o zdobyciu przez piratów transportowca z ruskimi tankami dla afrykańskich przyjaciół Kremla. Teraz sprzątnęli saudyjskim szejkom supertankowiec wielkości lotniskowca.
Poza postępem technicznym w piractwie w gruncie rzeczy niewiele się zmieniło od czasów braci Barbarossa. Obecnie piraci mają dużo łatwiej, bo szybkie ścigacze i nowoczesna broń dają im ogromną przewagę nad dzisiejszymi ociężałymi i bezbronnymi statkami handlowymi. Nie muszą też szukać nabywcy na swoje łupy, bo byli właściciele sami zgłaszają się z propozycjami wykupu.
Warto przecież zapłacić milion, aby odzyskać statek i ładunek warte sto razy więcej. Podobnie z drugim, i od zawsze bardziej nawet intratnym filarem pirackiego biznesu, okupami za uprowadzonych marynarzy lub pasażerów. Dziś nie trzeba liczyć na ich rodziny, bowiem haracz zapłaci albo pracodawca, albo zainteresowany rząd.
Oczywiście, piraci tylko tak długo będą siać postrach i paraliżować morskie szlaki, jak długo pozwolą
im na to wojenne floty morskich potęg na czele ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki.