Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dziubasikowie na Bani

Marek Lubaś-Harny
Od lewej: Piotr, Józef, Janina, nestor rodu Karol i Paweł Dziubasikowie
Od lewej: Piotr, Józef, Janina, nestor rodu Karol i Paweł Dziubasikowie fot. Anna Kaczmarz
Pierwszy wyciąg narciarski w Białce postawiła przed laty na górce Dziubasików kopalnia Bolesław Śmiały. Cóż to był za wyciąg, zwykła wyrwirączka, która dziś mogłaby budzić co najwyżej śmiech. A jednak to prymitywne urządzenie rozbudziło wyobraźnię 10-letniego wówczas Józka Dziubasika.

- Od małego ciągnęło mnie w świat. Ciekaw byłem, jak gdzie indziej ludzie żyją, bo w naszej Białce jeden dzień był podobny do drugiego; zmieniały się tylko pory roku. Marzyłem, żeby być lotnikiem albo choć wyrwać się na Śląsk. Za nic nie chciałem wrobić się aż do śmierci w te krowy, w te barany.

Nie wyjechał, życie zadecydowało inaczej. Matka Antonina zaczęła poważnie chorować, ojciec był zajęty na gazdówce, syn musiał zająć się domem. - Od dziecka wszystko spadało na mnie, miałem tej gazdówki serdecznie dość - mówi. - Zacząłem kombinować, żeby choć zmienić jakoś to wiejskie życie. Tato tego nie rozumiał. Dla niego najważniejsza była zawsze ziemia. Ale kiedy już się wziąłem za turystykę, nie sprzeciwiał się.

Ożenił się młodo, więc od razu miał wsparcie. Żonę wziął sobie miejscową, ze starego białczańskiego rodu Nowobilskich. - Wśród górali jest tradycja, że żony szuka się posażnej. Ja majątku nie miałam, musiała nam wystarczyć miłość - mówi Janina Dziubasikowa. A jej mąż dodaje, że kiedy jest miłość, to i dorobić się łatwiej. Już w latach 70. Dziubasikowie postanowili wziąć sprawy we własne ręce. Zaczęli skromnie, od kiosku przy kopalnianym wyciągu. Wtedy to się nazywało mała gastronomia. Nic nadzwyczajnego, kiełbaski z rusztu i piwo, jednak we wsi była to nowość, interes kręcił się przez cały rok. Zyski inwestowali w rodzinny dom. Ale jakie to były zyski! - Było ciężko - opowiada Janina. - Myliśmy się w misce, bo o łazience jeszcze długo nie było co marzyć.

Własna Ameryka
- Nikomu się jeszcze nie śniło, że ustrój padnie i nastaną czasy, kiedy w Polsce będzie się można dorobić. Postanowiliśmy poszukać szczęścia w Ameryce - mówi Józef. Zdążył dojechać ledwo do Hamburga. Tam zaskoczył go stan wojenny. Żona wspomina: - To było okropne, on tam, ja z chłopcami tutaj, żadnej łączności, po prostu rozpacz.

Na szczęście, udało mu się szybko wrócić do kraju. Oboje doszli do wniosku, że jeśli nie udało się wyjechać do Ameryki, trzeba Amerykę zrobić w Białce. Wcześniej działało już w okolicy kilka prywatnych wyciągów. Dziubasik nie zastanawiał się długo, czuł, że właśnie w tym jest przyszłość. Wyciąg zbudował sobie sam. - To była kowalska, chałupnicza robota, w szopie. Doświadczenia nie miałem, tyle tylko, co podpatrzyłem u innych. Materiałów nie było, więc robiło się z tego, co się skombinowało. Trochę na Śląsku, trochę po zakładach w okolicy, trochę ze złomu.

Ważne, że wyciąg działał. Po roku sprzedał go i zmajstrował następny, nowocześniejszy. W sumie zrobił ich siedem, dla siebie i innych. A potem czasy się zmieniły i wreszcie można było na Bani zbudować naprawdę profesjonalny orczyk. Wreszcie nadszedł rok 1994, który przyniósł rewolucję na stokach narciarskich. Na Bani stanęły pierwsze armatki śnieżne. O tym samym pomyśleli równocześnie dwaj inni właściciele z Białki. Dziś trudno sobie wyobrazić stację narciarską bez sztucznego śniegu. Jednak szesnaście lat temu był to przewrót. Wówczas jeszcze nawet na Wielką Krokiew przywożono śnieg ciężarówkami.

Akurat zima trafiła się taka, że nigdzie nie było śniegu. A w Białce był. I zrobiło się o Białce głośno. Z roku na rok przybywało narciarzy. Dziubasikowie inwestowali w nowe wyciągi, a u podnóża stoku zbudowali karczmę i pensjonat, który nazwali Janina. - W ten sposób mogłem żonę uhonorować za to, że tak wiernie przy mnie stała - mówi Józef.

Zawsze do przodu
Kolejne lata przynosiły coraz to nowe pomysły i kolejne inwestycje. Już nie tylko rodzinne. Największą chyba sławę i podziw zdobył Józef Dziubasik, kiedy udało mu się zjednoczyć pięćdziesięciu białczańskich górali i doprowadzić do powstania ośrodka narciarskiego na Kotelnicy. Tego wcześniej na Podhalu nie widziano. - W rzeczywistości było nas kilku inicjatorów, ale ludzie do dzisiaj myślą, że to wszystko moja sprawa - mówi. - Niektórzy pytali: Czy ty jesteś głupi, że sam sobie robisz konkurencję? Podejrzewali, że ja może coś niecnego kombinuję. Nie rozumieli jeszcze, że kiedy we wsi powstanie duży ośrodek, zyskają wszyscy.

Dziubasik się nie pomylił. Kiedy 8 grudnia 2001 roku ruszyła duża kolej krzesełkowa na Kotelnicy, w Białce pojawiły się tłumy narciarzy. I tak już zostało. Do dziś jest to chyba najbardziej zatłoczony ośrodek narciarski w Małopolsce. Przy okazji przybysze jeżdżą także na Bani i korzystają z bazy hotelowej Dziubasików, która też się niebywale rozrosła. Najpierw powstał kolejny pensjonat Bania, a teraz właśnie tuż obok zakończyła się budowa wielkiego, czterogwiazdkowego hotelu o takiej samej nazwie.

Wcześniej Dziubasikowie pomyśleli, co zrobić, aby te obiekty były pełne gości także latem. Zlokalizowana w sąsiedztwie Terma Bania z gorącymi basenami wyrobiła już sobie renomę niemal równą tej, jaką ma białczański ośrodek narciarski. Spółka ma kilku właścicieli z Podhala, ale autorem pomysłu był także Józef. Dziś mówi o tym spokojnie, ale przed pięciu laty, kiedy w miejscu termy była tylko łąka, a na niej wieża wiertnicza, nie mogli spać po nocach. - To prawda, najedliśmy się strachu niemało - przyznaje. - Fachowcy mówili, że woda chyba jest, ale pewności nie było. A nad głową wisiał kilkumilionowy kredyt.

Mieli zgodę na odwiert do 2500 metrów. Na 2400 wody wciąż nie było. Nic dziwnego, że kiedy na 2440 metrze wreszcie trysnęła, Dziubasikowa obdzwaniała znajomych i krzyczała z płaczem: "Mamy wodę! Mamy!". A w ubiegłym roku Terma Bania przyjęła pierwszych gości. - Po co nam to wszystko? - zastanawia się Józef. - Taki już jestem, że zawsze lubiłem iść do przodu. Nigdy nie pomyślałem: A, dam sobie spokój, posiedzę, w telewizor popatrzę. Ale przecież nie dla siebie to robię. Gdyby nie rodzina, to po co miałbym się szarpać?

Wszystko dla rodziny
- Na szczęście, synów mam takich, że nie chcieli iść w świat, jak ja kiedyś, tylko zostali w Białce - mówi. - Nie trzymałem siłą, sami chcieli. Starszy, Paweł, zajął się obsługą turystów. Młodszy, który ma imiona Damian Piotr, ale wszyscy wołają go Piotr, produkuje armatki śnieżne. Ojciec im tego nie planował, sami wybrali. A właściwie nie tyle wybrali, co jakoś tak wyszło naturalnie. Trochę są podobni, a trochę różni. Paweł zawsze bardziej się garnął do nauki, a przynajmniej nie sprawiała mu ona przykrości.

Damian Piotr, zwany Piotrem, przyznaje, że jego do nauki nigdy nie ciągnęło. Za to od małego ciągnęło go na stok, do maszyn. Miał 13 lat, kiedy już sam jeździł ratrakiem. Potem uczył się mechaniki praktycznie, remontując z ojcem armatki śnieżne. Aż w końcu uznał, że z produkcją też sobie poradzi. Ojciec przyznaje, że nie był zachwycony: - Mówiłem mu: Piotrek, ja ci dam dziesięć innych pomysłów na życie, zostaw to. Nie zdawał sobie sprawy, jaki to ciężki biznes. Ale chciał, to ma.

Damian Piotr ma dziś przede wszystkim dużo pracy. Zatrudnia 50 osób, a wirnikowe armatki śnieżne "made in Białka" śnieżą stoki w Czechach, Rumunii, Rosji, na Słowacji, Ukrainie i Węgrzech, a teraz właśnie realizuje zamówienie dla ośrodka olimpijskiego w Korei Płd., gdzie zimowa olimpiada odbędzie się w roku 2018. Paweł wybrał drogę bardziej zgodną z oczekiwaniami ojca. Kieruje rodzinnym hotelem. A po rozbudowie naprawdę jest czym kierować, bo Bania liczy teraz 140 pokoi i zatrudnia 100 osób. - Cel mamy przecież jeden - mówi Paweł. - Co innego, gdybym uważał, że ojciec ma złe pomysły. Ale jego cała Białka szanuje za to, że jak coś powie, to tak będzie.

Teraz jeszcze bardziej jest po co pracować, bo rośnie kolejne pokolenie. Damian Piotr wziął sobie za żonę Beatę, góralkę z Poronina, a dokładnie z Majerczykówki. Sześcioletnia Ewelinka z zapałem ćwiczy balet, aż dziadek Józef się dziwi, że się jej chce, bo to takie rzadkie na Podhalu. Paweł ożenił się z "ceperką". Katarzyna jest doktorem chemii, przyjechała do hotelu Bania na konferencję i już w Białce została. Ich córeczka Wiktoria ma 5 lat i wołają na nią Wiki, a 3-letni Jaś, to, jak mówi dziadek, prawdziwy Jaś, wszędzie go pełno.

Karol Dziubasik, nestor rodu, patrzy na to wszystko ze swojej perspektywy. Ma 95 lat, ale jeszcze wyjdzie na górkę, pokaże gościom, gdzie żyto rosło, gdzie ziemniaki, a gdzie pasły się owce i krowy. I opowie, jaka bieda kiedyś była na Podhalu, choć jak się miało, tak jak on, kawałek ziemi, to się dało przeżyć, więc on się tej ziemi całe życie trzymał. Ale dziś wełna tańsza od waty. Więc dobrze, że Józek zrobił, co zrobił, boby znów bieda była…

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska