Budzi się Pan 13 grudnia 1981 i...
To była niedziela, chciałem więc pospać dłużej. Koło 7-8 obudziła mnie zapłakana mama. Do dziś pamiętam jej słowa: Zbysiu, wojna.
Co Pan poczuł?
To był i tak ponury czas, zimno, szaro, złe nastroje od wielu, wielu miesięcy unosiły się w powietrzu. A spotkało nas coś jeszcze gorszego.
To był strach?
Czy nazwałbym to strachem? Sam nie wiem. Byłem młody, inaczej na to wszystko patrzyłem. Ale była we mnie ta silna świadomość, że teraz za walkę z władzą mogę trafić na długie lata do więzienia. Że karnawał się skończył. Miałem dwoje małych dzieci, niepracującą żonę. Poczułem, że to już nie są żarty.
Mimo tego nie wycofał się Pan z "Solidarności'". Zabrał się Pan za tworzenie podziemnych struktur tego ruchu.
Tak, to była jedyna droga, którą mogłem wybrać. Więc wtedy, rano 13 grudnia, kiedy mama obudziła mnie swoim płaczem, natychmiast ubrałem się i poszedłem walczyć z tym, co się działo wokół mnie.
Czyli gdzie skierował Pan pierwsze kroki?
Oczywiście na Uniwersytet Jagielloński, gdzie pracowałem. Tam od rana debatowaliśmy z kolegami, zastanawiając się, co możemy zrobić.
A jest coś, co z tych ponurych czasów wspomina Pan dobrze?
Jedność. Solidarność. To, że Polska nie była podzielona; przeciwko reżimowi komunistycznemu opowiadała się przecież zdecydowana większość Polaków. Pamiętam, jak w 1982 roku zamknęli mnie w areszcie przy Mogilskiej w Krakowie, też zresztą był 13, tylko września. I powiedziałem do pilnującego mnie esbeka: ilu was tu tęskni za życiem. A on spojrzał w okno, była północ, w blokach paliły się jeszcze światła. I ten esbek odpowiedział: ilu nas jest, a ilu was.
Ludzie sobie pomagali?
Bardzo. Otrzymałem bezinteresowne wsparcie od tylu osób, aż trudno w to uwierzyć. Nawet od klawiszy z Montelupich. A ludzie z "Solidarności" czuli, że naprawdę walczą razem. Ruch był jasno określony, mówiliśmy jednym głosem. Wierzyliśmy głęboko w to, co robimy. Była między nami niesamowita zgoda, jedność. Coś, co już nigdy się nie powtórzy. To już dziś niemożliwe.
Pan wtedy przypuszczał, że ta solidarność - też w wymiarze ludzkim, wzajemne wsparcie i poczucie jedności mogą zostać kiedyś, w wolnej Polsce, zastąpione przez kłótnie, oskarżenia, podziały?
Ani przez sekundę coś takiego nie przeszło mi wtedy przez myśl. Powtarzam: graliśmy w jednej drużynie. Nie chcę nawet komentować tego, co dzieje się dzisiaj wśród ludzi, którzy wyrośli przecież z jednego, tak pięknego środowiska. Zrezygnowałem z polityki, dziś jestem daleko od tego. Choć oczywiście mam swoje zdanie na ten temat.
Może jest tak, że potrafimy się wspierać tylko wtedy, kiedy wokół jest źle? Że to poczucie jedności występuje u Polaków tylko w najgorszych chwilach - zabory, stan wojenny, śmierć papieża... A kiedy przychodzą trochę lepsze czasy, to Polak Polakowi wilkiem?
Już Norwid stwierdził, że jesteśmy wielkim narodem i żadnym społeczeństwem. Kiedy jest źle, potrafimy się jednoczyć. Ale z wolnością nie umiemy sobie poradzić. Z drugiej strony - nie mieliśmy kiedy się tego nauczyć. Ponad 200 lat życia w niewoli - najpierw zabory, potem wojny, okupacja, wreszcie komunizm - sprawiły, że nie zdążyliśmy nauczyć się życia w demokratycznym społeczeństwie. Inna sprawa, że jeden z naszych sąsiadów doskonale dba o to, abyśmy byli skłóceni. Jestem co do tego przekonany. Ale to już temat na inną rozmowę.
Ksiądz czuje się zaszczuty. Hit disco polo na lekcji religii [WIDEO]
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!