Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jacek Sokołowski, politolog UJ: Inna Polska. Co pokazały wyniki wyborów?

Marcin Kędryna
Marcin Kędryna
Boże Ciało 2014, Plac Zbawiciela – zdjęcie Jakuba Szymczuka umieszczone na okładce książki Jacka Sokołowskiego „Transnaród. Polacy w poszukiwaniu politycznej formy”
Boże Ciało 2014, Plac Zbawiciela – zdjęcie Jakuba Szymczuka umieszczone na okładce książki Jacka Sokołowskiego „Transnaród. Polacy w poszukiwaniu politycznej formy” Jakub Szymczuk
O tym, jak zmieniła się Polska w ciągu ostatnich ośmiu lat, jakich procesów społecznych nie zauważył PiS - mówi Jacek Sokołowski, politolog i prawnik z Uniwersytetu Jagiellońskiego, występujący na Twitterze jako Easy Rider.

Dlaczego PiS przegrał wybory?
Bo nie uzyskał liczby głosów pozwalającej mu powołać rząd. To właśnie cały problem z naukami społecznymi, takimi jak politologia - jeśli oczekujemy od nich ścisłych odpowiedzi, to dostajemy takie, które niczego nie tłumaczą.

To może dlaczego PiS nie wygrał wyborów?
To akurat Jarosław Kaczyński powiedział wprost: ponieważ nie zauważył, że Polska się zmieniła i popełnił w związku z tym pewne błędy. Ciekawe, czy wie, dlaczego on i jego formacja nie zauważyli, że Polska się zmieniła.

Wyjdźmy od tego, jak się Polska zmieniła.
To zależy, od jakiego punktu zacząć. Moją książkę zacząłem od PRL-u, dlatego że punktem wyjścia było społeczeństwo w PRL-u. To społeczeństwo miało charakter wyraźnie klasowy, a po 1989 te klasy – robotnicy, chłopi, inteligencja i nomenklatura, zaczęły się bardzo szybko rozpadać i dzielić na grupy, które już cech klas nie miały. Nie miały, bo brakowało im wyraźnie sprecyzowanych interesów ekonomicznych i wyraźnie sprecyzowanej tożsamości kulturowej. Dlatego pierwszy wielki konflikt polityczny III RP zagregował się wokół jednej zasadniczej osi podziału, którą było to, co prof. Mirosława Grabowska nazwała podziałem postkomunistycznym. Ludzie głosowali według swojego stosunku do PRL-u, stosunku do komunizmu. Byli ci, którym się ten PRL nie podobał, domagali się jego rozliczenia. I byli ci, którym na tym nie zależało, którzy mieli do tego PRL-u stosunek obojętny albo nawet patrzyli na niego z sympatią, chociaż zbyt głośno nie wypadało o tym mówić. I wokół tego podziału postkomunistycznego powstała scena polityczna podzielona na partie postkomunistyczne i partie solidarnościowe. Gdzieś tam pomiędzy nimi w rozkroku stała Unia Demokratyczna, później Unia Wolności.

Ze swoją grubą kreską…
Grubą jak grubą, bo lustrację w końcu uchwaliła, do spółki z AWS. Ale miała do komunizmu stosunek ambiwalentny, z powodów, które w książce staram się wyjaśnić, bo to wiąże się z funkcjonowaniem inteligencji w PRL. Ale to w tej chwili mało istotne. Polityczni poprzednicy Prawa i Sprawiedliwości, czyli przede wszystkim Porozumienie Centrum, reprezentowali w tym pierwszym podziale stronę prawicową. Prawicowość i lewicowość były jednak definiowane inaczej niż na Zachodzie. Prawicowi byli ci, którzy chcieli rozliczenia komunizmu, uważali, że PRL był czymś złym. Lewicowi byli ci, którzy uważali inaczej. Co ciekawe, jedni i drudzy w zasadzie nie różnili się od siebie w kwestiach gospodarczych. I jedni, i drudzy realizowali liberalny program reform, oparty na pomysłach w dużej mierze suflowanych z Zachodu i na forsowanej prywatyzacji. Ale ten podział wygasł – około 2005 r. – i został zastąpiony nowym: na beneficjentów i malkontentów transformacji. To jest podział, w którym Prawo i Sprawiedliwość rozgościło się i zagospodarowało go perfekcyjnie. Platforma reprezentowała tych, którzy uważali, że ta transformacja była co do zasady udana. Uważali, że na niej skorzystali albo co jest istotne, uważali, że za chwilę skorzystają. Platforma była partią nie tylko sytych, ale też partią „ufnie aspirujących”. Często się mówi, że polityka Tuska była polityką ciepłej wody w kranie. Ja się z tym nie zgadzam. Polityka Tuska pierwszej kadencji miała spore ambicje instytucjonalne. Tylko że była oparta na innej narracji, na opowieści o końcu historii: weszliśmy do Unii i teraz już będzie tylko lepiej. Będziemy grillować. Nawet jeżeli jeszcze nie wszyscy mają tyle samo na tym grillu, to za chwilę będą mieli. Ci, którzy w to chcieli wierzyć, głosowali na Platformę. I to się do pewnego momentu sprawdzało, bo wejście do Unii przyniosło Polsce korzyści. Tylko że te korzyści nie rozłożyły się równo, tak jak sama transformacja bardzo nierówno rozłożyła swoje owoce i część ludzi wepchnęła w biedę, a części pozwoliła się niesłychanie dorobić. Wejście do Unii spowodowało nierównomierny rozwój kraju i nierównomierne dowartościowanie różnych grup. I to widać bardzo wyraźnie, także regionalnie: większe miasta sobie radziły lepiej. Były dużo bardziej efektywne w zasysaniu funduszy unijnych, a prowincja nie. Tam się ta obietnica Tuska nie bardzo chciała spełnić. A PiS zagospodarował tych, którzy uważali, że transformacja była niesprawiedliwa i trzeba coś dać tym ludziom, których transformacja zubożyła i którzy są poszkodowani. Ale też, co było bardzo ważne, na PiS głosowali ludzie, którzy uważali, że transformacja była niesprawiedliwa w wymiarze symbolicznym. Że ona była nieuczciwa. Komunistów jednak nie ukarano i nie rozliczono. Oni się uwłaszczyli, dorobili majątków. I to, że niektórzy w Polsce, tej nowej, już należącej do Unii Europejskiej, dalej mają się źle, są biedni, mają niskie pensje, to jest efekt wadliwie przeprowadzonej transformacji. Ten element symboliczny był w PiS-ie bardzo ważny. To się odbijało w negatywnym stosunku do sądownictwa, do elit prawniczych, które były postrzegane jako ci, którzy skorzystali na transformacji, a wcale nie spełnili swojego zadania, mimo że twierdzili, że je spełniają. Dla malkontentów transformacji Polska wcale nie była państwem prawa, czyli takim, w którym każdy jest równo traktowany. Oni czuli się traktowani gorzej.

Państwem prawa czy sprawiedliwości?
Obydwu tych rzeczy, ta nazwa jest absolutnie nieprzypadkowa. PiS powstał jako partia, która głosiła, że w Polsce nie ma sprawiedliwości. Transformacja była niesprawiedliwa i efektem jest niesprawiedliwy model społeczny i zarazem partia, która głosiła, że pewnym przejawem tej niesprawiedliwości jest brak faktycznego państwa prawa. Kaczyński wielokrotnie to podkreślał i akurat w tym aspekcie swojej diagnozy bardzo dobrze wyczuwał nastroje społeczne. Wtedy.

I dlatego w 2015 wybory wygrał PiS?
No może najpierw, dlaczego Platforma przegrała wybory? Platforma przegrała wybory, bo miała pecha, bo rządziła w warunkach permanentnego kryzysu, który był pochodną kryzysu finansowego 2008 roku.

Straszny pech mają te polskie rządy, jak nie kryzys światowych finansów, to pandemia i pełnoskalowa wojna za granicą.
Co innego pandemia i wojna, kiedy ma się pełną kieszeń. Platforma miała permanentnie pustą, bo wzrost gospodarczy był znikomy. I receptą Platformy zresztą w dużej mierze wymuszoną przez Komisję Europejską, która nas objęła procedurą nadmiernego deficytu, było oszczędzanie, była austerity. I ta austerity Tuska sprawiła, że obietnica wobec tych, którzy wierzyli, że koniec historii oznacza, że im też już niedługo się zrobi lepiej, się nie spełniała. Stopniowo przestawali w to wierzyć, bo lata leciały: 2010, 11, 12, a im się lepiej nie robiło. Nawet im się na skutek tej austerity robiło gorzej. To się skatalizowało w 2015 r. Oczywiście było jeszcze kilka innych istotnych przyczyn, z których za najważniejszą uważam kryzys bezpieczeństwa w Europie, czyli kryzys migracyjny i wybuch wojny na Ukrainie w 2014 roku. To zburzyło definitywnie tę narrację o końcu historii, bo okazało się, że on po prostu nie następuje, wręcz przeciwnie. Unia Europejska, która miała być bezpiecznym portem, do którego żeśmy wreszcie dobili, żeby oddać się grillowaniu, nie była w stanie zareagować na dwie rzeczy, których Polacy bardzo się przestraszyli: na kryzys migracyjny i na wojnę w Ukrainie. I w związku z tym opowieść Tuska okazała się niewiarygodna i dlatego – w dużym uproszczeniu – Platforma przegrała wybory 2015 roku.

Rozmawiałem kiedyś z Pawłem Grasiem. To musiał być jakiś 2017 rok. Z mojej prowincjonalnej perspektywy patrzyłem na otwarcie autostrady A2. Wielkie napisy, że z Warszawy dojedziesz człowieku do Lizbony. I równocześnie, że gdy autostradę otwarto, właściwie nie zrobiono ani jednego zjazdu w Lubuskiem. W związku z tym parę tysięcy ludzi, którzy żyli z drogi do granicy, straciło pracę praktycznie z dnia na dzień. No i Graś odpowiedział, że oni nie patrzyli w ogóle w tamtym kierunku…
Oni chcieli jechać do Lizbony, a nie do Lubuskiego.

I nie interesowało ich to, że ludzie z Lubuskiego nie dojadą do Lizbony.
To jest to, co powiedziałem, że ten rozdźwięk między prowincją, miastami zaczął wyraźnie narastać właśnie po akcesji. Co się skumulowało około roku 2014–2015 i zbiegło z kryzysem migracyjnym, wojną i powrotem poczucia zagrożenia. Co PiS umiejętnie i bez skrupułów wykorzystał. A jak już zdobył władzę, to okazało się, że miał szczęście, ponieważ w przeciwieństwie do epoki Tuska gospodarka ruszyła. Ona tak naprawdę ruszyła trochę wcześniej, od 2014 roku. Ale to było za późno i ekipie Tuska już nie pomogło. Natomiast pomogło niesłychanie PiS-owi, bo się okazało, że dzięki wzrostowi gospodarczemu dysponuje pieniędzmi, jakimi obydwa rządy Tuska po prostu nie dysponowały. Tu trzeba sięgnąć do współczesnej teorii monetarnej, która mówi, że możemy się zadłużać tak długo, jak długo nasz wzrost gospodarczy oferuje perspektywę, że będziemy w stanie te długi spłacić.

A nie płacić koszty zadłużenia?
Obsługiwać zadłużenie, ale też dawać perspektywę, że je spłacimy. To jest proporcjonalne do tego. Ale to jakby odkryto i uznano dopiero później, dopiero w kryzysie COVID-owym. Otwarcie ekonomiści przyznali, że można się zadłużać i lepiej jest się zadłużać, niż zaciskać pasa. Oczywiście, wciąż w pewnych granicach. Tą granicą jest wzrost PKB i ekipa PiS-u miała ten wzrost PKB po prostu cholernie wysoki i co więcej, cholernie długo go miała. Nie było dotąd takiego okresu w historii Polski, żeby wzrost PKB utrzymywał się tak długo na tak wysokim poziomie. Nieprzerwanie do COVID-u mieliśmy około 5 proc. wzrostu.

Ale czy to nie był też efekt ładowania tych pieniędzy na rynek?
Nie jestem ekonomistą, nie będę się na ten temat wypowiadał. W każdym razie za Tuska było tak, że dług publiczny w stosunku do PKB stale nam rósł. Nawet jak zaciskaliśmy pasa tak jak Rostowski kazał i redukowano te wydatki publiczne, to z roku na rok się okazywało, że w stosunku do PKB jesteśmy coraz bardziej zadłużeni, czyli znowu musimy szukać pieniędzy. Stąd wziął się skok na OFE, no bo po prostu trzeba było gwałtownie zmniejszyć deficyt sektora finansów publicznych. A PiS był w sytuacji dokładnie odwrotnej, rozrzucał pieniądze z helikoptera, a w stosunku do produktu krajowego brutto dług mu malał, więc mógł wydawać dalej. No i był w sytuacji optymalnej, mógł sobie pozwolić na hojną politykę socjalną i sobie pozwalał. A robiąc tak, dowartościował malkontentów transformacji. Po pierwsze, ich dowartościował materialnie, ubóstwo w Polsce się zmniejszyło. Po drugie, ten wzrost gospodarczy wyciągał „w górę” wszystkich, więc wszystkim się robiło lepiej, wszyscy się robili zamożniejsi, ci średniacy też. No ale PiS też, co ważne, dowartościował malkontentów w wymiarze symbolicznym, chociaż w taki bardzo, powiedziałbym zwulgaryzowany sposób, ale to się okazało skuteczne. Zaoferował swoim wyborcom zemstę na elitach transformacyjnych, polegającą na poniżeniu tych elit. Zabrał tym elitom media, uczynił z TVP propagandową tubę, która jeździła po tych elitach transformacyjnych w niesłychanie niewybredny sposób i urządzał spektakle typu komisja reprywatyzacyjna. Jej skuteczność była dosyć ograniczona, zwłaszcza na początku, natomiast jej medialny rezonans był taki: patrzcie, oto ci wszyscy, którzy wyrzucali ludzi z mieszkań, teraz będą czołgani. A efekt tej retoryki był taki, że malkontenci transformacji przestawali być malkontentami. Moim zdaniem od 2019 już mamy taką sytuację, że ludzi ten stosunek do transformacji przestaje dzielić, tak jak kiedyś w końcu ich przestało interesować pytanie, co zrobić z pamięcią po PRL-u. Dlatego że generalnie ci, których transformacja skrzywdziła, zostali dowartościowani, poprawiło im się - w wymiarze materialnym i w wymiarze symbolicznym. Została grupa takich, można powiedzieć, radykalnych beneficjentów transformacji, czyli zwolenników Platformy, około 5 mln głosujących. To są ci, którzy głosowali w 2015 na Platformę i Nowoczesną. To byli ci, którzy głosowali w imię tożsamościowego poczucia, że najlepiej to im było za Tuska i oni chcą powrotu Tuska do władzy, co zgrabnie ujęła pani Holland tam na którymś wiecu KOD-u, prawda?

Słynny cytat: Chcemy, żeby było, jak było.
Tak. Ale tych, którym było dobrze wtedy, jak im było dobrze, było 5 milionów i więcej nie było. I Platforma stała się partią takiego ancien régime, która absolutnie już nie mogła poszerzyć swojego elektoratu, bo nie było skąd wziąć nowych wyborców. To było fatalne sprzężenie zwrotne: Platforma musiała tych ludzi przy sobie utrzymać, więc musiała sycić ich resentymenty. No ale sycąc te resentymenty, podgrzewając ich wściekłość, ich nienawiść do PiS-u za to, że im zabrał ten cudowny czas, jednocześnie stała się zupełnie jałowa i zamknęła sobie drogę do pozyskania kogokolwiek innego. I wydawało się, że ta dominacja PiS-u jest w związku z tym utrwalona permanentnie. I tu się zaczynają chyba te zmiany, których nie zauważył Jarosław Kaczyński, bo to już były zmiany kulturowe, dziejące się przede wszystkim na prowincji.

Kończy się pierwsza kadencja…
Mamy rok 2019, PiS wygrywa po raz drugi wybory. Frekwencja wzrosła, całą nadwyżkę tej frekwencji przejmuje PiS. Trzy miliony nowych głosów, w sumie stoi za nim osiem milionów wyborców. Sytuacja do tej pory w historii Trzeciej RP niespotykana. Wszystko super, tylko nie wiadomo, co dalej. Bo skoro podział na malkontentów i beneficjentów zaczyna wygasać, przestaje ludzi interesować, to znaczy, że ich interesuje coś innego. Skutkiem podniesienia się ogólnego poziomu życia było to, że prowincja, która była w czasach Platformy niedowartościowana i materialnie, i kulturowo – była postrzegana jako coś gorszego, mało istotnego, ot biedni, ciemni, niewykształceni, z małych miast itd., została przez Kaczyńskiego dowartościowana. To był trzeci, ważny element polityki PiS-u. Oprócz zemsty na elitach transformacyjnych, oprócz bardziej sprawiedliwego rozłożenia dochodu narodowego, to jednocześnie mieszkańcy prowincji, stając się stopniowo wyraźnie zamożniejsi, w pewnym momencie przestali się wstydzić tego, że są „ze wsi”. Wejście do Unii zmieniło polską wieś bardzo radykalnie, bo zaczęło wprowadzać na nią - po raz pierwszy w transformacji na dużą skalę - mechanizmy rynkowe. I chłopi zaczęli się przekształcać w przedsiębiorców rolnych. Przy czym dzięki dopłatom unijnym byli to w stanie zrobić nawet ci, których gospodarstwa były stosunkowo niewielkie. Natomiast ci, którzy mieli gospodarstwa za małe, żeby wejść na rynek rolny już na zasadach biznesowych, zaczęli te ziemie sprzedawać.

Nagle się zaczęła okazywać sytuacja, że ten kuzyn, który zrobił karierę, czyli wyjechał ze wsi, poszedł na studia, zamieszkał w mieście, wylądował w korpo, kupił sobie mieszkanie na kredyt, pracuje w tym korpo po 12 godzin, 70% jego pensji idzie na spłacanie tej kawalerki tam gdzieś na Białołęce czy innym odległym od centrum, niezbyt skomunikowanym miejscu. I ten kuzyn przyjeżdża do rodziny na wieś i ogląda innego kuzyna, który został…
…na gospodarce…

Kuzyna, któremu miało nie wyjść. Skończył zawodówkę. Pracuje gdzieś tam, ale po 500+ wystrzeliły pensje, więc ten kuzyn, który został na wsi, postawił właśnie 150-metrowy dom, jeździ audi A6, co prawda 10-letnim, ale zdecydowanie porządniejszym niż służbowa toyota kuzyna z korpo. Pracuje 8 godzin, chodzi na ryby, żyje mu się świetnie. I kuzyn z korpo myśli, że coś jest nie tak, że ktoś mu ukradł życiowy sukces. I że to jest niesprawiedliwe.
Żyje się świetnie, bo na wsi zaczęła powstawać klasa średnia. I przeoczenie tego to jest największy błąd PiS-u i Jarosława Kaczyńskiego. Anegdotek na ten temat to ja mam mnóstwo, dlatego że moja kancelaria obsługuje wielu ludzi właśnie z podkrakowskiej i szerzej małopolskiej prowincji, zwłaszcza przedsiębiorców. Takich małych, czasem średnich przedsiębiorców - właściciel tartaku, producent jakichś warzyw. Moim ulubionym przykładem jest pani, która jest naszą klientką już z 10 lat, i która jak tutaj przyjeżdżała na początku, to miała czarne paznokcie od wykopywania cebuli, którą „tymi rękami” wyrywała z ziemi, woziła z rodziną na plac Imbramowski i tam ją sprzedawała. Harowała jak wół i ta bardzo ciężka praca była kontynuacją naturalnego, chłopskiego etosu, tego samego od pokoleń. Takiego Reymontowskiego. Ale przez te ostatnie 10 lat ta pani przekształciła się w przedsiębiorcę, w businesswoman, która przyjeżdża tutaj Audi Q7 z torebką Chanel i rozmowa z nią dotyczy problemów z pracownikami sezonowymi, inwestycji i wakacji w Hiszpanii, takich rzeczy. I to wszystko się stało w ciągu ostatniej dekady, góra 15 lat trwał ten proces. Ale ten proces, który zaczął się, owszem, jeszcze za Tuska, zaraz po akcesji potrzebował czasu, żeby dojrzeć. Bo procesy społeczne dojrzewają, one mają swoją naturalną dynamikę, swoje naturalne tempo i to, że chłopi przestali być chłopami, oni sami zauważyli stosunkowo niedawno, kilka lat temu. I właśnie, w okolicach 2019-2020 to kulminowało, akumulacja kapitału i wzrost dobrobytu zbiegły się z wygaśnięciem kompleksu niższości i poczucia cywilizacyjnej odrębności prowincji. I nie dotyczyło to tylko przedsiębiorców. Weźmy takiego faceta, który ma dwa hektary, taka biedagospodarka gdzieś w górach. I jest chłoporobotnikiem tak naprawdę, bo jeździ do pracy na budowy w Austrii. Ale ma własny dom, w którym może mieszkać. Ma to pole, które w razie czego jest zabezpieczeniem jego egzystencji. A z Austrii przywozi euro. Jego majątek jest przecież znacznie większy niż majątek jakiegoś korpoleminga. Jego dochody, de facto jego poziom życia też jest lepszy. I jeszcze żyje zanurzony w tej swojej lokalnej kulturze, której wzorce się zmieniają, ale powoli; i to daje mu ogromne poczucie bezpieczeństwa, stabilności w porównaniu z tym, co ma właśnie taki korpoleming, któremu zostaje już wieczorem tylko Tinder albo wyjście do klubu i tyle.

O ile stać go na wyjście do klubu…
No już nie przesadzajmy. Rzecz w czym innym: że tak trochę metaforycznie to ujmując, ten przykładowy chłoporobotnik teraz po pierwsze nie czuje się już w niczym gorszy od korpoleminga, a po drugie też by sobie poszedł do klubu. A czasami nawet ma Tindera. Prowincja zaczęła aspirować do wzorców życia wielkomiejskich. Ostrożnie aspirować, bo oni nie doświadczyli czegoś, co było cechą transformacji w wielkich miastach, czyli rozpadu tradycyjnych więzi społecznych; oni dalej mają przyjaciół, znajomych, wielkie rodziny, całą obrzędowość. Dalej doceniają społeczną rolę Kościoła, ale jednak zrobili się obyczajowo dużo bardziej liberalni. Oglądają te wszystkie seriale. To jest jeden z największych mitów to, że polska prowincja jest anty-LGBT czy jakaś nietolerancyjna. Gdyby na tę moją niewielką wieś w Limanowskiem, gdzie mam dom weekendowy, sprowadziła się para gejów, to pewnie by wzbudzili sensację, zainteresowanie czy ciekawość. Ale jestem absolutnie przekonany, że nie wzbudziliby agresji. Podsumujmy. Powstała prowincjonalna klasa średnia, która w okresie rządów PiS-u straciła swój kompleks niższości. Cywilizacyjnie na wsi się poprawiło i Kaczyński ich dowartościował powtarzając: to wy jesteście solą tej ziemi.

I Głowa Państwa, która jeździła po tych powiatach i mówiła im, że są tak samo ważni jak Warszawa.
Tak. Pierwszy raz politycy im to dali i okazało się, że oni się przestali czuć gorsi, a nawet w niektórych wypadkach zaczęli czuć lepsi. Ale okazało się, że oni w ogóle nie są tacy, jak sobie wyobrażał to Jarosław Kaczyński. „Polska naszych marzeń” wyszła w 2011 r. Ta książka jest podsumowaniem wizji świata Jarosława Kaczyńskiego. On tam powtarza bardzo wyraźnie, że Kościół to jest ten jedyny drogowskaz moralny i te normy etyczne, na których się opiera polska społeczność, możemy zaczerpnąć tylko z chrześcijaństwa. Okazało się jednak, że ta prowincja dowartościowana na wszystkie możliwe sposoby i tracąca kompleks niższości, zaczyna się orientować na liberalne wzorce wielkomiejskie. Chce żyć tak, jak w wielkim mieście żyją, bo właściwie dlaczego by nie? I tutaj dotykamy tego wątku prześnionej rewolucji seksualnej. Może warto o nim wspomnieć. Najogólniej rzecz biorąc, polegało to na tym, że Polacy od lat 90. żyli coraz bardziej sprzecznie z nakazami Kościoła w sferze obyczajowości, seksualności, ale zachowywali skrupulatnie pozory. I Kościół się tym zadowolił. Doszło do takiej nowej umowy społecznej Kościoła z Polakami, zgodnie z którą Kościół w zasadzie za bardzo się nie przyczepia do tego, co pod kołderką, bylebyście się stawiali karnie na mszy. I ja mam wrażenie, że totemizacja tematu aborcji wynikała z jakiegoś odreagowania tego przez Kościół; który nie był w stanie wpłynąć na to, jak żyją ludzie, bo miał świadomość, że jak zacznie od nich rygorystycznie wymagać życia zgodnego ze swoim nauczaniem, to przestaną przychodzić na mszę. Zrobiono więc sobie fetysz z jednego grzechu, uznano go za najgorszy i zaczęto strasznie piętnować. Ale tylko werbalnie. Bo przecież aborcja w Polsce była powszechnie dostępna i realny kompromis aborcyjny nie polegał wcale na tym, że można usunąć ciążę w trzech bardzo wąsko określonych przypadkach, bo to nie jest żaden kompromis to jest najsurowsze rozwiązanie obowiązujące w Europie. Prawdziwy kompromis aborcyjny w Polsce polegał na tym, że jeśli czegoś nie wolno, ale bardzo się chce, to można. I każdy mógł sobie tę aborcję zrobić w powszechnie dostępnym podziemiu aborcyjnym, które miało się świetnie. I nikt tego nie ścigał; na tym właśnie polegał naprawdę ten kompromis. A Kościół przymykał na to całkowicie oko. Sekularyzacja zachodziła podskórnie, Polacy udawali, że wcale nie są tacy, jacy naprawdę są. Ale jednocześnie stawali się coraz bardziej inni. I ten proces skatalizowało orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego. Bo społeczeństwo odebrało ten wyrok jako deklarację, że teraz coś się zmieni, że Kościół - pod rękę z państwem - zacznie od nich wymagać naprawdę. I to ich oburzyło: że złamano niepisaną umowę, która pozwalała im żyć w zgodzie z obyczajem, a jednocześnie z cichym przyzwoleniem na to, co im było potrzebne. To była realna treść tej emocji, a nie oburzenie na to, że teraz nagle z trzech bardzo rzadkich przypadków, kiedy można było „oficjalnie” przerywać ciążę, zostały dwa. Czy zwykły młody chłopak - albo dziewczyna - często obawia się tego, że może mu się urodzić nieuleczalnie chore dziecko? Ja myślę, że znacznie częściej obawia się po prostu wpadki. I to był taki sygnał, że teraz jak się wpadnie, to nie będzie już wyjścia.

Co protestującym dziewczynom obiecała opozycja? Dostały opowieść. Jak dojdziemy do władzy, to w ciągu dwóch tygodni zmienimy prawo. Jak? Konstytucję?
To już inna sprawa. Istotne jest to, że rozjuszono społeczeństwo. Bardzo wyraźnie. I to, co PiS powinien był głęboko wziąć sobie do serca, to to, że również rozjuszona została prowincja. To były największe protesty społeczne od nie wiadomo kiedy. Czyli ludzie powiedzieli nie, nie, nie. Chcecie nam kazać być naprawdę konserwatywnymi, to my w takim razie nie będziemy konserwatywni w ogóle. I właśnie to hasło „wypierdalać” bardzo jest znaczące, bo ono jest otwartą agresją, atakiem na wypowiedzenie tej niepisanej umowy.

Hasło „wypierdalać” pojawiło się wcześniej. To było hasło KOD-u, tylko że wcześniej dla większości to było przegięcie.
Ano właśnie. A w 2020 to już nie było przegięcie, tylko trafny opis powszechnej emocji. Społeczeństwo się zbuntowało bardzo mocno, a PiS to kompletnie zignorował. A powinien był to odczytać. Powinien był sobie zdać sprawę, że wypowiedział pewną ważną umowę społeczną.

Przez lata gwarantem tej umowy był Jarosław Kaczyński. Lech Kaczyński mówił, ponoć, że to jest świętość. Nie wolno tego ruszyć.
Tak, tylko zwróćmy jeszcze uwagę, że ta umowa miała dwa wymiary. Jeden to była umowa społeczeństwa z Kościołem, że my chodzimy do kościoła, a wy pod kołderkę nie zaglądacie. A drugi to była też umowa PiS-u z prowincją, która mówiła my was dowartościujemy, my wam damy, my sprawimy, że wam będzie lepiej i my wam zapewnimy bezpieczeństwo i nie będziemy się wtrącać w wasze sprawy. I tę umowę PiS złamał, bo się wtrącił bardzo brutalnie. Wtrącił się PiS, a nie Kościół, bo to nie Kościół tutaj zmienił swój modus operandi, tylko politycy powiedzieli „to my was teraz zapędzimy do realnego stosowania nauki Kościoła”. A społeczny gniew, który wybuchł w odpowiedzi, to był bardzo wyraźny przejaw tego procesu, który opisuję, że ta prowincja się zmieniła i ewoluuje w kierunku kodów kulturowych wielkomiejskiej klasy średniej. I ta ewolucja została niesłychanie w ten sposób przyspieszona, bo jak ludzie mieli do wyboru być teraz hardcorowym katolikiem albo lewakiem, to wybrali bycie lewakiem; oczywiście tylko przez chwilę i tylko w tym wymiarze, bo w pozostałym zakresie oni sobie żyją tak jak żyli w dużej mierze. Wzorce się zmieniają powoli. Jakie znaczenie to miało dla wyniku wyborów w 2023? Ano takie, że PiS już nie zdołał poszerzyć swojej bazy, natomiast ruszyli się do wyborów kolejni ludzie, którzy do tej pory nie chodzili. I tym razem nadwyżkę frekwencji przejęła w dużej mierze Trzecia Droga. PiS jak wynika z badań IBRiS-u, które zostały już opublikowane, stracił milion wyborców. Nowych zdołał przyciągnąć tylko 500 tysięcy. A pozostała część głosów pochodzących ze wzrostu frekwencji – łącznie ok 1,8 mln – zgarnęła KO i Trzecia Droga. I to były głosy prowincji

Usłyszałem teorię, że młodzi konserwatyści zagłosowali na Trzecią Drogę, bo stwierdzili, że PiS przegra, więc muszą stawiać na maksymalnie konserwatywną partię, która będzie blokować lewicę w tym rządzie koalicyjnym.
Ale dlaczego PiS przegrał? Przegrał na skutek procesu, który tu się starałem opisać skrótowo. Bo efektem tego procesu były blisko 2 miliony ludzi na prowincji, którzy ruszyli się po raz pierwszy na wybory, bo poczuli się upodmiotowieni – w części dzięki polityce PiS, a w części dzięki ekonomii – a zarazem poczuli się przez PiS zagrożeni. Bo chcieli być nowocześni, a nie kościółkowo konserwatywni. PiS przegrał, bo tego procesu nie widział. A dlaczego? Ponieważ się skutecznie ogłuszył własną propagandą. Dlatego, że przejmując TVP i tworząc zamknięty ekosystem medialny, a tak naprawdę propagandowy, PiS stworzył system , w którym nikt nie może powiedzieć, że cesarz jest nagi; ba nie może nawet powiedzieć, że cesarz popełnił jakikolwiek błąd. I to jest zawsze cena propagandy. Oczywiście, można się pocieszać, że media opozycyjne zgłupiały w równym stopniu. Powstały dwa równoległe systemy zamknięte, w których główni protagoniści otaczają się uwielbieniem swoich ośrodków medialnych. I dlatego też Platforma latami nie mogła wyjść z dołka i w zasadzie tylko cudem z niego wyszła. Biorąc pod uwagę, jakie były nadzieje związane z powrotem Tuska, to te wyniki Platformy wcale nie są bardzo dla niej optymistyczne. Oczywiście, że ona jawi się jako duży zwycięzca tych wyborów, będzie w stanie stworzyć rząd i być może Tusk zostanie premierem. Natomiast niewiele zwiększyła swój stan posiadania.

Z jednej strony jest trzymana przez tzw. Razemków, z drugiej strony przez PSL.
Jej hegemonia się skończyła i w ogóle czas hegemonii, czas duopolu się skończył. I to też w dużej mierze PO zawdzięcza temu, że była ogłuszana uwielbieniem swoich propagandystów. Ale jeszcze jest jedna rzecz, radykalizm w sposobie uprawiania polityki przez PiS. To, co opozycja nazywa demontażem państwa prawa. Ja nie lubię używać tego określenia, dlatego, że uważam, że to państwo prawa było bardzo niedoskonałe i PiS reagował też na te niedoskonałości. Tyle że reagował w sposób, który nie prowadził do żadnej naprawy, przeciwnie, destabilizował i generował nowe problemy. Ten cały konfliktowy sposób uprawiania sporu, nie to, że konfliktowy w stosunku do innych graczy politycznych, konfliktowy w stosunku do grup społecznych. Kreowanie sobie wrogów, walenie bez opamiętania w tych wrogów i tłumaczenie, że to jest konieczne, bo bez tego nie da się wprowadzić zmian. PiS nie zdawał sobie sprawy, jakie miał potencjalnie poparcie dla reformy sądownictwa w środowisku w roku 2015. To jest fenomen. Ziobro był zawsze czarnym ludem dla prawników, zawsze był postrzegany jako osoba, w najlepszym przypadku zupełnie niekompetentna i opętana. A w 2015 roku w różnych częściach środowiska prawniczego, ludzie byli tak zniechęceni do Platformy, że ja się kilkakrotnie spotkałem z tym, że padały – z ust prawników – słowa w rodzaju: a może jednak Ziobro coś z tym zrobi? Był w środowisku pewien potencjał do zmiany. Można było rozegrać sprawę w sposób klasycznie polityczny: podzielić przeciwnika, wyłuskać sojuszników, zneutralizować tych mniej agresywnych. I wtedy dopiero w kontrze do wyizolowanej grupy przeciwników budować jakąś rozsądną politykę. Ale Ziobro nie mógł, bo jest tak skonstruowany, że tego nie potrafi. To jest jedna z najbardziej zmarnowanych szans III RP, bo w polskich sądach można było bardzo dużo zmienić na lepsze w ciągu ośmiu lat rządów. I te zmiany, nawet gdyby były wprowadzane stopniowo, przyniosłyby poprawę całego systemu. Nie trzeba było tego robić za cenę takiej destabilizacji, takiego konfliktu, który w dodatku nic, kompletnie nic nie dał; żadnej poprawy z punktu widzenia obywatela. Wojna z prawnikami jest takim przykładem zupełnie bezsensownego zrobienia sobie wroga z grupy społecznej, która jako całość wrogiem nie była.

Dobra, tylko to prezentyzm. Warto pamiętać, że wcześniej nikt nie wygrał wyborów tak jak PiS w 2015. I oni mieli przekonanie, że mają prawo, że naród im dał prawo do zrobienia rewolucji we wszystkim.
Dotykamy teraz kolejnej mojej tezy z „Transnarodu”, że się wyczerpała formuła tożsamości obydwu tych głównych partii. Dlaczego PiS zrobił rewolucję? Dlatego, że PiS był partią rewolucyjną. PiS powstał z buntu przeciwko niesprawiedliwej transformacji. Zagospodarował tych malkontentów, którzy byli przebiegiem tej transformacji zrażeni, sfrustrowani, skrzywdzeni. Bardzo silnie to wzmocniło przejęcie elektoratu Samoobrony, to jest coś, co w historii PiS-u ma duże znaczenie, że po 2007 roku ta partia przejęła wyborców Samoobrony, czyli wyborców o bardzo radykalnym nastawieniu, a jednocześnie o bardzo słabym rozpoznaniu rzeczywistości. To też wpływało na modus operandi Jarosława Kaczyńskiego. I PiS po prostu nie mógł działać inaczej niż w paradygmacie rewolucyjnym. To jest i tak dość niezwykłe, że PiS-owi się udało tylu pozytywistów i ludzi zdolnych budować jakieś rzeczy jednak przyciągnąć. Tylko że ich zupełnie nie było widać, dlatego że wszystko zostało przykryte retoryką rewolucyjną. No i PiS doszedł do kresu tej rewolucji, bo ludzie tej rewolucji nie chcą, ludzie tę rewolucję właśnie odrzucili. I PiS będzie musiał dojrzeć i ewoluować. Być może kosztem jakichś bardzo dużych wstrząsów. Ale tak samo do kresu swojej tożsamości dojechała Platforma. Po 2007 roku stała się ona partią zadowolonych i partią opartą na narracji końca historii, a koniec historii nie nastąpił i nie nastąpi. I nie będzie już nigdy tak, jak było. Tusk nas teraz nie wprowadzi z powrotem do Unii Europejskiej, która jest bezpieczna, stabilna, wszystko wie, da nam pieniążki i my się będziemy ładnie rozwijać, tylko wprowadzi nas do Unii rozdzieranej serią konfliktów, do Unii, która może nie unieść projektu własnej transformacji energetycznej, do Unii, gdzie Północ walczy z Południem zupełnie otwarcie. Nadchodzi nowa epoka, po prostu. Tylko pytanie, kiedy oni się w tym zorientują.

Inna Polska, co pokazały wyniki wyborów – mówi Jacek Sokołowski

Książka:

Jacek K. Sokołowski „Transnaród. Polacy w poszukiwaniu politycznej formy”
od 16 latprzemoc
Wideo

CBŚP na Pomorzu zlikwidowało ogromną fabrykę „kryształu”

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Jacek Sokołowski, politolog UJ: Inna Polska. Co pokazały wyniki wyborów? - Portal i.pl

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska