Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak gwiazdy NBA zagrały w hali przy Reymonta [ARCHIWALNE ZDJĘCIA]

Przemysław Franczak
Przemysław Franczak
Popisy amerykańskich gwiazd obejrzało 4 tysiące widzów, choć biletów było znacznie mniej. Niektórzy wchodzili przez okna
Popisy amerykańskich gwiazd obejrzało 4 tysiące widzów, choć biletów było znacznie mniej. Niektórzy wchodzili przez okna archiwum R. Niewodowskiego
9 maja, 1964 rok. Hala przy Reymonta pęka w szwach. Wszyscy chcą zobaczyć, jak drużyna Wisły gra z gwiazdami NBA. - Patrzyliśmy na nich jak na zjawy - opowiadają dziś, po pół wieku, uczestnicy meczu

1964 rok. W Polsce rządzi Władysław Gomułka, Karol Wojtyła zostaje arcybiskupem krakowskim, a na lotnisku w Balicach ląduje pierwszy samolot pasażerski. W USA Muhammad Ali, jeszcze jako Cassius Clay, zdobywa pierwszy tytuł mistrza świata wagi ciężkiej, The Beatles dopiero zaczynają podbijać Amerykę, a Martin Luther King dopina swego i zniesiona zostaje segregacja rasowa.

Żelazna kurtyna trzyma się mocno.

Niespodziewanie w maju zagląda za nią osiem gwiazd amerykańskiej koszykówki. A razem z nimi Red Auerbach, trener-legenda, który z Boston Celtics zdobył dziewięć mistrzowskich tytułów.

Podobno zespół All Stars powstał na życzenie prezydenta USA Lyndona Johnsona, który chciał pokazać w Europie, zwłaszcza wschodniej, potęgę amerykańskiej koszykówki. Potęgę, która chwilę wcześniej została nadkruszona klęską na mistrzostwach świata. W meczu o 3. miejsce Amerykanie przegrali ze ZSRR. Auerbach zebrał więc najlepszych zawodowców (którzy na mistrzostwach czy igrzyskach nie mieli prawa występować, to były imprezy zarezerwowane dla tzw. amatorów) i tak się ta historia zaczęła.

Wyobraźcie sobie teraz, że dziś LeBron James albo Kobe Bryant przechadzają się spokojnie po Rynku, nie nagabywani przez nikogo. Bez towarzystwa dziesiątek kamer i setek dziennikarzy. Niemożliwe. A wtedy Bill Russell, uznawany za jednego z najlepszych koszykarzy w dziejach, chodził nieniepokojony po Sławkowskiej, Grodzkiej, zwiedził Wawel. Owszem, wzbudzał zainteresowanie, ale głównie dlatego, że miał 207 cm wzrostu i ciemny kolor skóry. O amerykańskim sporcie prawie w ogóle wtedy w Polsce się nie mówiło. Russell, Bob Cousy, Jerry Lucas, Oscar Robertson, Bob Pettit byli jak istoty z innego świata.
- Ludzie mało na ich temat wiedzieli, ale dla nas, koszykarzy, NBA była mitem. Zresztą nie byliśmy tak bardzo odcięci od świata, przecież nasz trener Jan Mikułowski jeździł na staże do USA, a Lucasa czy Robertsona znaliśmy z występów na igrzyskach, gdy jeszcze nie byli zawodowcami - opowiada Zdzisław Kassyk, wtedy gracz Wisły, dziś prezes Krakowskiego Okręgowego Związku Koszykówki.

- Chodziłem do Empiku, gdzie pojawiało się francuskie sportowe wydawnictwo. Sporo pisali o NBA. Francuskiego co prawda nie znałem, ale można było pooglądać zdjęcia - śmieje się Ryszard Niewodowski, w latach 60. gwiazda Wisły.
- Pamiętam, jak pokazywano nam na projektorze jakieś urywki z treningów amerykańskich koszykarzy. Jak ktoś był zainteresowany, to mógł dotrzeć do takich materiałów - wchodzi mu w słowo Jacek Wójcik, inny z graczy "Białej Gwiazdy".
"Nie przyjechaliśmy po rekordowe zwycięstwa. Pragniemy przede wszystkim pomóc trenerom, zawodnikom, pokazać dobrą koszykówkę publiczności. Śmiem twierdzić, że równie silny zespół zawodowców nigdy jeszcze nie opuścił granic USA". Te słowa wypowiedział po przylocie do Polski Cousy (w sumie All Stars rozegrali u nas pięć meczów, organizowane były też z ich udziałem pokazowe treningi i konferencje szkoleniowe).

Kolosalne wrażenie robili już na rozgrzewce. Chłopy jak dęby, silni, szybcy. - Byki niesamowite. I taaaaaki zasięg ramion - szeroko rozkłada ręce Kassyk. - Od razu widać było, że to inny poziom. Dzisiaj byle kadet wsadza piłkę do kosza z góry, ale wtedy niewielu z seniorów było w stanie to zrobić. A oni wtedy już się tak bawili. To robiło wielkie wrażenie.

W Wiśle za potężnego uchodził mierzący prawie dwa metry Bohdan Likszo. Świetny środkowy, bardzo wszechstronny. Lubił rzucać hakiem, w polskiej lidze nikt nie był w stanie znaleźć na jego firmowe zagranie sposobu. - Proszę więc wyobrazić sobie jego zdziwienie, gdy przy pierwszej takiej próbie Russell spokojnie zbił piłkę w powietrzu. Zresztą zrobił to potem jeszcze kilka razy. Taka to była różnica - przypomina Kassyk. - Ale Bohdan i tak im rzucił 26 punktów - dopowiada.

Jacek Pietrzyk, który mecz oglądał z ławki rezerwowych, opowiada, że podszedł do niego jeden z amerykańskich trenerów. - Pokazał na Bogusia, powiedział "very good player", ale potem uśmiechnął się i wskazał na jego brzuch, że trochę za duży. Bohdan był przy kości, ale nie można powiedzieć, że był gruby. Oni mieli jednak swoje standardy - opowiada.

Krakowskie gazety pisały: "Jak dotąd wiele się w Krakowie mówiło, że zawodowcy są przereklamowani, że najlepsi amatorzy mogliby z nimi nawiązać równorzędną walkę. Konfrontacja wypadła wręcz inaczej". "Pisząc stylem sprawozdawcy z meczu koszykówki trzeba by podkreślić fakt, że grały przeciwko sobie zespoły reprezentujące poziom I i III ligi".

Władza kłaniała się Amerykanom w pas, chciała pokazać, że u nas jest wolność

- My wiedzieliśmy, że oni są z trochę innej bajki - uśmiecha się Niewodowski. - Ale nie przestraszyliśmy się ich, staraliśmy się grać normalnie - zaznacza.

Po meczu Auerbach miał powiedzieć, że Niewodowski "techniką dorównuje amatorom z USA". - My wtedy byliśmy najlepiej wyszkoloną technicznie drużyną w Polsce, graliśmy najbardziej widowiskowo. Jak zobaczyłem, że oni czarują, stosują jakieś triki, to też zacząłem tak z nimi grać. Tu podanie za plecami, tam coś innego. Świetna zabawa - wspomina Niewodowski.
- W pewnej chwili trochę ich docisnęliśmy. Kilka świetnych akcji przeprowadził Wiesiek Langiewicz, widzowie szaleli. Ich trener wziął czas, zawołał do siebie Robertsona i pokazał na Wieśka. No i jak "Big O" zabrał się za niego w obronie, #to Langiewicz już nie mógł nic zrobić, a oni odskoczyli - mówi Pietrzyk.

Wiślacy przegrali 70:117. Publiczność była jednak zachwycona.

- Do hali weszło o wiele więcej ludzi niż było biletów. Niektórzy przez okna. Była nawet awantura ze strażą pożarną, bo nie chciała zgodzić się, żeby rozgrywać mecz w takich warunkach - opowiada Jerzy Bętkowski, kolejna z legend Wisły, który opiekował się ekipą USA podczas jej pobytu w Krakowie.

- Kibice siedzieli wszędzie, jak się wprowadzało z boku piłkę do gry, to trzeba było stać na linii - przypomina Niewodowski. - O Amerykanach ludzie może mieli nikłe pojęcie, ale do hali przyciągnęła ich ta egzotyka, sam fakt, że to ekipa z USA.
Na trybunach artyści, profesorowie, dyrektorzy, dygnitarze.

- Polityczne tło? Władza kłaniała się Amerykanom w pas, chciała pokazać, że u nas jest wolność, nie ma reżimu. Goszczeni byli w najlepszych hotelach, dostawali najlepsze jedzenie - mówi Bętkowski.

W Krakowie mieszkali w Grand Hotelu przy Sławkowskiej. Ich przyjazd wywołał wielkie poruszenie wśród krakowskich cinkciarzy. Kręcili się pod Grandem, liczyli, że amerykańska ekipa upłynni u nich trochę dolarów. - Ale oni byli ostrożni, bali się prowokacji. Musieli być pouczeni przez swoje służby, co wolno, a czego nie - uważa Bętkowski.

Amerykańskie gwiazdy wspomina tak: - Skromni, urzekający, eleganccy ludzie. Jednych interesowały zabytki, innych disco. Do tych pierwszych zaliczał się Russell. Spędziłem z nim w sumie kilkanaście godzin, oprowadzając go po mieście. Był zdziwiony, że w USA tak źle mówią o Polsce. Kraków nie był wtedy zadbany, ale zrobił na nim wielkie wrażenie. I jeszcze taki komplement usłyszałem: "Wenecji nie widziałem i pewnie nie zobaczę, bo tam słabo grają w koszykówkę". Bardzo im się podobały też lalki z cepelii, które od nas dostali w prezencie, potem sami jeszcze dokupywali takie ludowe wyroby. Robili też zakupy w antykwariacie koło Wierzynka. Brali jakieś monety, zabytkową broń.

No dobrze, ale co z tym disco? - Poszli do klubu jazzowego na Solskiego. Byli zaskoczeni, że otwarte tylko do północy - śmieje się Bętkowski. - Jak tam weszli, to od razu stu studentów ich otoczyło i zaczęli na nich ćwiczyć swój angielski.

Znajomość języka szlifował też na nich Pietrzyk, wtedy koszykarz Wisły, potem wybitny uczony, profesor, specjalista pediatrii i genetyki. Dziś kieruje Kliniką Chorób Dzieci szpitala w Prokocimiu.

- Po meczu mieliśmy z Amerykanami wspólny bankiet w Grandzie. Jacek jako jeden z niewielu z nas znał angielski. My więc z nimi na migi, a on ucinał sobie pogawędki - mówi Niewodowski.

- Oni wypytywali mnie o Kraków, o historię, ja ich o początki karier. Moim idolem był Bob Cousy, fenomenalny rozgrywający. Opowiedział mi, że jak był młody, to kiedy się uczył, jednocześnie kozłował piłkę. W taki sposób dochodził do perfekcji. Oczywiście sam próbowałem potem tak robić, ale się nie sprawdziło - śmieje się profesor. - Dziewięć lat później, gdy wyjechałem na stypendium do USA, koledzy lekarze nie mogli uwierzyć, że miałem okazję spotkać się z takimi sławami. Ten mecz to piękna historia.

Uczczenie 50. rocznicy szykowane jest dopiero na wrzesień. Skromne. W planach jest rozegranie meczu między drugoligową dziś Wisłą a reprezentacją Krakowskiego Nurtu Basketu Amatorskiego (KNBA). Znak czasów: pół wieku temu w hali przy Reymonta najlepsza drużyna w Polsce grała z najlepszymi na świecie, teraz i Wisła jakaś blada, i NBA jakaś inna.

- Najważniejsze, że będzie okazja spotkać się w starym, wiślackim gronie - podkreśla Niewodowski. - 50 lat. Nie do wiary, że tak szybko minęły.

Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska