Zauważyłem wśród tych wieści zdumiewającą prawidłowość. W ogromnej części mediów potencjalnym agresorem na Ukrainę jest nie Federacja Rosyjska, a Putin. „Putin już zdecydował”, „Kiedy zaatakuje Putin?”, „Co powstrzyma Putina?” – krzyczą nagłówki gazet. Co ciekawe, żaden inny ze współczesnych konfliktów nie jest przedstawiany w tak karykaturalny sposób. Wciąż piszemy o perspektywach Ukrainy, a nie dylematach Zelenskiego. Nie pytamy, „Kiedy Xi połknie Tajwan”, rozmawiamy o napięciach chińsko-tajwańskich.
Tymczasem Putin w narracjach medialnych nie tylko zastąpił Rosję, ale stał się przerysowaną personifikacją tego kraju. Dziennikarze wykrzykujący emocjonalne slogany o Putinie zdają się nie rozumieć, że prezydent Rosji realizuje, lepiej lub gorzej, być może bardzo źle, jakieś dające się przeanalizować interesy tego kraju. Reprezentuje też interesy licznej grupy ludzi, stanowiących elitę polityczną, wojskową i ekonomiczną Rosji. Nawet najzagorzalsi krytycy Władimira Putina muszą przyznać, że lista imperialnych dyktatorów rządzących bez oglądania się na jakiekolwiek zewnętrzne wobec swojej woli ośrodki polityczne jest w ostatnim stuleciu dość wąska – Mao, Hitler i Stalin zdają się tu jedynymi pretendentami. Putinowi jest do wymienionych postaci, mimo wszystkich jego niesympatycznych cech, daleko.
Dlaczego drażni mnie to nadymanie Putina i czynienie z niego uosobienia polityki rosyjskiej? Uruchamia ono bardzo proste emocje, a odbiera zdolność racjonalnej rozmowy o interesach Rosji i liniach ich przecięcia z interesami polskimi. Zaciemnia istotny fakt, że można wyobrazić sobie na Kremlu kogoś niebędącego Putinem, a wciąż groźnego dla naszej suwerenności. Im łatwiej skandować o Putinie, tym trudniej rozmawiać o Rosji i kierunku, w którym zmierza nie jeden człowiek, a państwo.
