Z doniesienia karnego przodownika policji Antoniego R., sporządzonego 14 maja 1936 r., wynikało, że "ks. Jan S., proboszcz w Tymowej, 8 maja o godzinie 21.00, będąc parokonną furmanką w Lipnicy, odmówił i nie pozwolił zabrać swoich koni do sikawki w czasie powstałego pożaru domu Jakuba L. i stodoły Szymona G."
Zdaniem policjanta ksiądz w ten sposób naruszył ustawę przeciwpożarową i "zamiast dać koni, kłócił się ze strażakami, wywołując takim postępowaniem oburzenie pomiędzy ludnością w stosunku do księży i Kościoła". Także policjant Antoni R. osobiście wzywał ks. Jana S., by dał koni tylko do zawiezienia sikawki na miejsce pożaru odległego o 2 km. Duchowny, wezwany na przesłuchanie do gminy w Czchowie, twierdził, że w Lipnicy był w aptece o 21.00 po lekarstwo dla chorego.
"I wtedy komendant policji [ów Antoni R.], nie pytając mnie, wydzierał konie przemocą parobkowi, ale nie dały się zdjąć orczyki, co przeszkodziło, że koni nie wzięto. Wybiegłem na krzyk parobka z apteki, mówiąc, że konie się do sikawki nie nadają, bo uprząż jest do wózka lekkiego, a nie do ciężaru, a konie zbyt płochliwe i obie źrebne klacze do pożaru nie pójdą. Wcale się ze strażą nie kłóciłem, a tylko mówiłem, że mają pod ręką konie nie zajęte, miejscowe, a ja muszę jechać do domu, co faktycznie zaraz uczyniłem" - wyjaśniał nieco mętnie ksiądz.
Starosta bocheński skazał księdza 24 czerwca 1936 r. na karę 5 zł grzywny z zamianą na dzień aresztu i 50 gr kosztów. "Jaśnie wielmożny Panie starosto. Załączając orzeczenie karne , które otrzymałem dopiero przed siedmioma dniami z urzędu gminnego wystosowane przeciwko mnie na podstawie fałszywego doniesienia komendanta policji z Lipnicy, proszę o łaskawe skierowanie sprawy do sądu"- napisał proboszcz. I dorzucił nowe argumenty na swoją obronę.
"Konie moje absolutnie nie nadają się do przewożenia sikawki, bo miały uprząż do lekkiego wózka i tak się ognia boją, że zamiast pomocy w nieszczęściu mogłyby spowodować nowe nieszczęście, a nadto było pod dostatkiem innych wolnych koni" - twierdził ksiądz S. I zauważył, że do pożaru było nie 2, ale 7 km, a "obwinienie go przez komendanta policji w Lipnicy, że dał zgorszenie swoim zachowaniem się w chwili odmowy użycia koni, jest oszczerstwem, które wiarygodnymi świadkami może udowodnić". Wśród nich wymienił proboszcza lipnickiego i miejscowego aptekarza. Przedłożył też receptę z odpowiednią pieczątką i datą.
Przodownik (jednocześnie komendant) Antoni R. nie był jednak w ciemię bity i napisał w nowym raporcie, że "po przeprowadzeniu dochodzeń ustalono, że ks. Jan S. bawił w Lipnicy kilka godzin, był we młynie koło godziny, a następnie u aptekarza w gościnie na imieninach". Ksiądz odpowiedział natychmiast. - We młynie byłem dwie minuty po akumulator, czego świadkiem maszynista młyna - bronił się.
Krakowski sąd 6 listopada 1936 r. uniewinnił księdza od zarzutu, że "w czasie pożaru nie stosował się do ustawą nakazanych obowiązków, mianowicie odnośnie użyczenia koni do sikawki". I za wiarygodne przyjął wyjaśnienia oskarżonego. To wyrok słuszny a zachowanie proboszcza trzeba usprawiedliwić, bo przecież całe życie nauczał parafian, że ogień to wynalazek iście piekielny. I w takiej sytuacji jego gaszenie nie ma najmniejszego sensu.