To w sumie kilka tysięcy pozycji na różne kwoty. Wiele jest potrzebnych, ale niestety magistrat lekką ręką wydaje pieniądze na zadania i rzeczy często - powiedzmy - zastanawiające. Część zakupów wydaje się niepotrzebna, inne sporo przepłacone (np. zakupy garniturów dla szoferów magistrackich za 20 tys. zł), a duża liczba zadań jest zlecana na zewnątrz, choć przecież mogliby je wykonywać urzędnicy w ramach swojej pracy (np. pisanie scenariuszy miejskich wydarzeń po kilka tysięcy złotych).
Nie chodzi o to, żeby takich zadań nie realizować. Warto jednak pamiętać, że - jak ostatnio pisaliśmy - nakłady na administrację i zatrudnienie w krakowskim magistracie rosną z roku na rok. Skoro urzędników jest coraz więcej i dostają też wyższe wynagrodzenie, to powinni wykonywać więcej zadań. A u nas rosną i wydatki na urzędników, i budżet całego miasta. Albo wydajemy więcej na realizację zadań, a przy tym ograniczamy wydatki na administrację, albo w nią inwestujemy, a przez to redukujemy liczbę zadań zlecanych na zewnątrz. Władze Krakowa wybrały jednak trzecią drogę - więcej pieniędzy na jedno i na drugie.
Problem z administracją publiczną polega na tym, że często pracują tam ludzie, którzy wcześniej rzadko zarabiali „na swoim” i musieli inwestować własne pieniądze. Jeśli wydają cudze, czyli nasze, nie liczą się ani z kosztami danego przedsięwzięcia, ani z jego sensownością. Nie potrafią (bądź nie chce im się) optymalizować działania. Łatwiej zlecić coś na zewnątrz, zapłacić i mieć problem z głowy.
Są to często nieduże kwoty. Umykają mieszkańcom i mediom. Tyle, że takich wydatków są setki, jeśli nie wręcz tysiące. Gdy je zsumujemy, okaże się, że marnotrawione są ciężkie miliony...