Gorliccy przedsiębiorcy naftowi sprzed lat - Fred McGarvey i John Simeon Bergheim mieli kieszenie pełne pieniędzy, ale też poczucie estetyki. W przerwach w pracy w Warsztatach Naprawczych Glinika i w Rafinerii Nafty, bywali na salonach w Wiedniu i Londynie, ale sami też chętnie udostępniali swoje innym. Przede wszystkim artystom.
Gdy Bergheimowi wpadł w oko młody żydowski pianista Artur Rubinstein, postanowił mu pomóc. Dzisiaj, z perspektywy czasu, można śmiało powiedzieć, że z czasem zaczęła ich łączyć nie tylko znajomość na linii mecenas-stypendysta, ale wręcz przyjaźń. Muzyk tak wspominał swojego dobroczyńcę. - Pan Bergheim powitał mnie entuzjastycznie i przedstawił - ku memu niezadowoleniu - jako młodego geniusza - pisze Rubinstein w pamiętniku.
O bliskiej komitywie obu świadczy szczerość, z jaką pisze o swoim, bądź co bądź, chlebodawcy czyli Bergheimie. - Był to niski mężczyzna po siedemdziesiątce, o bystrych szarych, nabiegłych krwią oczach, które w podnieceniu nieustannie wytrzeszczały, oraz kształtnym, ale niewątpliwie żydowskim nosie - czytamy we wspomnianym pamiętniku.
Dalej czytamy: Pani Clara Bergheim, niewiele młodsza i równie niewysoka, jak mąż była szczupła i elegancka, a siwe włosy układała à laQueen Mary. Nosiła grube szkła i miała skłonność do tak gwałtownego rumienienia się, że nawet nos przybierał kolor czerwieni
Początki przyjaźni nafciarza z muzykiem
John Simeon Bergheim uwielbiał muzykę i lubił wydawać skromne przyjęcia na cześć obiecujących młodych artystów. Jako znawca muzyki talenty wyczuwał na odległość. Z rozpoznaniem talentu Artura Rubinstein nie miał żadnych trudności. Po jednym z jego koncertów w Londynie w 1906 r. Bergheim zaprosili młodego artystę na kolację. Musiało mu zależeć na jego wizycie, bo ,,z miejsca wyznaczył termin, podał adres i powiedział, że przyśle po mnie samochód”.
- Kolację podano na dole w dużej sali jadalnej - zapisał w pamiętniku Artur Rubinstein - Stół był przybrany wytwornie storczykami rozmaitych kształtów i odcieni, ale jedzenie, choć w najlepszym angielskim stylu, nie bardzo przypadło mu mi do gustu.
Po kolacji pan Bergheim poprosił, by Rubinstein zagrał dla towarzystwa. Wiedząc, że John Bergheim i jego goście są miłośnikami muzyki Richarda Wagnera wybrał fragmenty jego kompozycji.
- Zacząłem od Liebestod z Tristana, po czym zagrałem Jazdę Walkirii we własnej transkrypcji - dwa moje niezawodne numery. Wrażenie było piorunujące. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek swą grą sprawił większą przyjemność niewielkiej grupie słuchaczy. Byłem wzruszony, gdy sir George mnie uściskał, a pani Petro ucałowała. Wszyscy obecni stali się odtąd moimi entuzjastami na długie lata - artysta pisał po latach w pamiętniku Moje Młode Lata.
Mecenat Bergheimów był jak los na loterii
Na początku XX w. do dobrego tonu należało przebywanie artystów w domach arystokratów, bankierów czy przemysłowców w charakterze rezydentów. Bergheimowie tak przyzwyczaili się do Artura Rubinsteina, że ,,coraz trudniej obchodzili się bez mojego towarzystwa. Nie było prawie dnia bez zaproszenia czy karteczki. Ilekroć u nich grałem, zawsze otrzymywałem czek na dwadzieścia pięć funtów”.
Zażyłość stała się tak duża, że pianista dostąpił zaszczytu bywania w prywatnym gabinecie Johna Bergheim, gdzie właściciel chwalił się biblioteką i opowiadał dzieje swojego życia: - Urodziłem się w Jerozolimie. Mój ojciec był człowiekiem interesów, ale mnie pociągała nafta, więc przyjechałem do Londynu, żeby rozejrzeć się w możliwościach. Moim partnerem został pewien Kanadyjczyk, pan Mc Garvey. Wkrótce potem zakupiliśmy kilka koncesji naftowych w Galicji i założyliśmy tam spółkę wraz z dwoma Polakami, hrabią Skrzyńskim i panem Bernsteinem, którego syn został francuskim dramaturgiem. I tak w Polsce dorobiłem się majątku.
Fatum Marsza Żałobnego i wyrzuty sumienia
Artur Rubinstein należał do artystów przesądnych i z zasady odmawiał grania Marsza Żałobnego Fryderyka Chopina w domach prywatnych.
Stało się to po wydarzeniach, jakich doświadczył w Paryżu w 1904 r. Pewnego razu, kiedy wrócił zmęczony do hotelu, dla relaksu zaczął grać Sonatę Chopina z Marszem Żałobnym. Był przekonany, że hol w którym grał, jest dostatecznie daleko od sypialń i nikt nie słyszy muzyki.
- Kiedy w ,,Marszu” doszedłem do Tria - wspomina pianista - usłyszałem zaskoczony, głośne szlochanie dochodzące gdzieś od strony kominka. Ujrzałem tam nieszczęsnego hrabiego Strogonowa. - Wszystko już skończone. Ten marsz przekonał mnie, że wszystko skończone - szlochał niepocieszony.
Zaprowadziłem go do pokoju, pomogłem mu się położyć, a gdy go pożegnałem, wciąż jeszcze płakał. Zmarł zaledwie w kilka tygodni później.
W niespełna dwa lata później podczas jednego z przyjęć u państwa Bergheimów, pan domu poprosił o wykonanie ,,Marsza”. Początkowo Artur odmawiał, tłumacząc, że jest on zbyt długi jak na domowe spotkanie. - Na koniec ustąpiłem - wspomina artysta - gdy skończyłem grać, ten kochany człowiek miał łzy w oczach.
W kilka tygodni po tym wydarzeniu John Bergheim zginął w wypadku samochodowym.- Kochany starszy pan! Płakałem jak dziecko, poczuwając się do winy za to, że jednak zagrałem tego złowróżbnego ,,Marsza żałobnego”. Myślałem o tym ze zgrozą - zapisał w pamiętniku pianista.
Mecenat Freda Mac Garvey’a
Po śmierci Johna Bergheima za sprawom wdowy po nim Artur Rubinstein poznał Freda Mac Garvey’a, który był synem Wiliama Henry Mac Garve’a - wspólnika Bergheima oraz jego żonę Madge - bratanicę Johna Bergheima. Byli oni miłośnikami muzyki, a w szczególności miłośnikami pianistyki. Nic więc dziwnego, że po rekomendacji pani Clara Bergheim wsparli hojnie planowane koncerty w Wiedniu, Berlinie i Londynie. - Gdy zażenowany próbowałem wyrazić wdzięczność - wspomina Artur Rubinstein - Fred Mac Garvey przerwał mi i położył dłonie na ramionach:
- Mój drogi przyjacielu, swój majątek zawdzięczam Polsce, a pan tylko mi dał okazję odwdzięczenia się za to.
Mecenat, który sprawowali nad karierą artystyczną Artura Rubinsteina właściciele spółki ,,Bergheim et Mac-Garvey”, a później twórcy Galicyjskiego Karpackiego Naftowego Towarzystwa Akcyjnego z siedzibą w Gliniku Mariampolskim wydał wspaniałe owoce w postaci jednego z najwybitniejszych pianistów XX w. i wielkiego polskiego patrioty. Został on zapamiętany przez świat za tzw. gest Rubinsteina. O co chodzi? Otóż podczas konferencji założycielskiej ONZ w San Francisco Artur Rubinstein miał wystąpić przed możnymi tego świata z recitalem. Widząc puste miejsce przeznaczone dla polskiej delegacji i brak polskiej flagi na scenie zmienił samowolnie program. Poprosił delegacje państw o powstanie i zagrał hymn Polski.
Gest Rubinsteina nie uratował Polski, bo jej los został wcześnie przypieczętowany w Jałcie, ale pokazał światu, że idea niepodległej Polski jest nieśmiertelna.