Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marek Koźmiński: Na prezesurę mam jeszcze czas

Jerzy Filipiuk
Marek Koźmiński: - Grałem w piłkę, zarządzałem sportem na poziomie klubowym, później się z tego wyłączyłem. Wróciłem do futbolu w randze wiceprezesa PZPN
Marek Koźmiński: - Grałem w piłkę, zarządzałem sportem na poziomie klubowym, później się z tego wyłączyłem. Wróciłem do futbolu w randze wiceprezesa PZPN Fot. Andrzej Banaś
Rozmowa z krakowianinem, który zdobył olimpijskie srebro, grając we Włoszech, odwoził na treningi Andreę Pirlo i dzielił pokój z Pepem Guardiolą, w Polsce był właścicielem klubu, działa na rynku nieruchomości i zaczął II kadencję wiceprezesa PZPN

- Czy ma Pan albo może mieć ambicje, by w przyszłości kandydować na stanowisko prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej?

- Życie mnie nauczyło, żeby planować je na krótki okres. Na wszystko jest czas. Grałem w piłkę, zarządzałem sportem na poziomie klubowym, później się z tego wyłączyłem, po to, żeby po latach powrócić do futbolu w randze wiceprezesa PZPN. Jestem nim cztery lata. Bardzo sobie cenię tę pracę, bardzo mi się podoba. Zdaję sobie sprawę, że można było zrobić więcej, ale i są powody, żeby się czymś pochwalić. A co będzie za cztery lub osiem lat? Zobaczymy. Jestem w tej branży relatywnie młodym człowiekiem. Mam 45 lat, ale już duże doświadczenie. I to jako jeden z nielicznych w PZPN - boiskowe oraz organizacyjne: klubowe i związkowe.

- W poprzednim zarządzie PZPN oprócz prezesa Zbigniewa Bońka i Pana był inny świetny przed laty piłkarz Roman Kosecki. Wycofał się jednak z pracy w PZPN, chcąc się bowiem skupić na roli posła Platformy Obywatelskiej. A Pana polityka nie interesuje?

- Nie jest dla mnie. Wystarczy mi ta piłkarska.

- A praca trenerska?

- Nigdy mnie nie interesowała, bo nie mam do tego predyspozycji. Ja się odnajduję w zarządzaniu, chociaż umiem sprzedać swoją wiedzę, podpowiedzieć parę rzeczy. Natomiast nie bawi mnie siedzenie godzinami na obozach, zgrupowaniach.

- To proszę z pozycji wiceprezesa PZPN powiedzieć, jak ocenia występ naszej reprezentacji podczas Euro 2016 we Francji? „Biało-czerwoni” odpadli z turnieju w ćwierćfinale po porażce rzutami karnymi z przyszłym mistrzem Europy Portugalią.

- Wynik ten możemy ocenić jako bardzo fajny, który poszedł w świat, który jest miłym, ale nie wielkim zaskoczeniem. Z perspektywy czasu myślę, iż pozostał niedosyt, że w tym ostatnim meczu nie zaszaleliśmy, nie spróbowaliśmy pójść va banque. Szczególnie w jego końcówce, w której mogliśmy coś jeszcze zrobić, graliśmy tylko minimalizując ryzyko, co - dodam - opłaciło się nam we wcześniejszym meczu (ze Szwajcarią - przyp.). Dziś jest nam to łatwiej oceniać, a wtedy trzeba było podjąć decyzję od razu. To absolutnie nie jest krytyka, ale każdy ma inny charakter. Ja bym troszkę więcej zaryzykował. Jeśli przegralibyśmy, nic by się nie stało. Ale myślę, że była szansa, aby awansować, bo Polska w meczu z Portugalią pokazała, że była, o dziwo, lepsza, a w grze ze Szwajcarią miała więcej szczęścia.

- W spotkaniach eliminacyjnych o awans do mistrzostw świata z Kazachstanem, Danią, Armenią i Rumunią nasza drużyna miała miała też dobrze usposobionego Roberta Lewandowskiego, który zdobył siedem goli.

- Oprócz fenomenalnych umiejętności piłkarskich ma świetną psychikę. To jest człowiek ulepiony z innej gliny niż większość piłkarzy. Takich graczy jest bardzo mało, może dziesięciu na świecie. Ale nie odnoszę się do jego pojedynczych zagrań, goli czy meczów, tylko do całokształtu jego kariery. Ile Robert gra meczów w każdym sezonie? W ostatnich pięciu-sześciu po 50! A w każdym strzelił po 20-30 bramek! To piłkarz, który ciągle utrzymuje się na topie. Można raz wskoczyć na szczyt i krzyknąć „O, jestem na nim!”, a potem z niego spaść. A Robert wszedł na niego i ciągle się na nim utrzymuje. Jest naszą dumą. Trzeba się podpisać pod tym, co powiedział selekcjoner Age Hareide, że różnicę między duńską drużyną a polską reprezentacją stanowi Lewandowski.

- Natomiast różnicę między Serie A, w której Pan grał, a obecną stanowi fakt, że ta dawniejsza uchodziła za najsilniejszą ligę świata. Tym bardziej czuje się więc Pan spełniony piłkarsko?

- Pamiętam mecz z Milanem, gdzie na boisku było dziewięciu mistrzów świata. Dziś nie ma ligi tak dominującej jak wtedy włoska. Jeżeli jednak wyznałbym, że się czuję spełniony, ktoś powie, że mogłem osiągnąć więcej, a jeśli - że nie, to zarzuci mi, iż oszalałem, bo byłem wicemistrzem olimpijskim, grałem na mundialu itd. We Włoszech był limit obcokrajowców. Najpierw mogło być dwóch na boisku, potem jeden spoza Unii Europejskiej. Dlatego, gdy klub szukał nowego gracza, to na jedną pozycję musiałby wybierać pomiędzy na przykład Koźmińskim a Roberto Carlosem (Brazylijczyk w sezonie 1995/96 grał w Interze Mediolan - przyp.). Gdy przyszedłem do Udinese, było czterech obcokrajowców - dwóch Argentyńczyków, wicemistrzów świata, Piotr Czachowski i ja - a mogło występować trzech. Początkowo byłem na dokładkę, a na końcu grałem najwięcej z nich. Potem z Unii mogli grać wszyscy, a spoza niej jeden piłkarz.

- Miał Pan szansę trafić do lepszych ekip niż Udinese i Brescia?

- Mogłem przejść do FC Nantes, który był w czołówce ligi francuskiej i zdobywał krajowe puchary. Odbywały się też wstępne rozmowy z Interem i Milanem. Trener Udinese Alberto Zaccheroni, który był we mnie piłkarsko „zakochany”, choć akurat za jego kadencji miałem trochę problemów zdrowotnych, potem (w 1999 roku - przyp.) zdobył z Milanem tytuł mistrza Włoch. Gdy zadano mu pytanie, jakiego piłkarza mu brakowało, wymienił tylko mnie. Powiedział - choć miał wiele asów w składzie - że w jego drużynie też byłbym gwiazdą, i to, o dziwo, jako środkowy obrońca.

- Gwiazdy spotkał Pan w swym następnym klubie - Brescii. Gdy był Pan jej kapitanem, słynny potem Andrea Pirlo dopiero wchodził do wielkiego futbolu.

- Miał wtedy 18 lat, mieszkał koło mnie, podwoziłem go na treningi. Było widać, że ma zadatki na wielkiego piłkarza. Później odszedł do Interu, wrócił po trzech latach bardziej ukształtowany piłkarsko. To był bardzo dobry technik, dużo widział na
boisku. Brakowało mu tylko szybkości. Gdy wrócił do Brescii (jako zawodnik wypożyczony z Interu - przyp.), klub miał problem, bo było dwóch takich samych graczy: Pirlo i Pep Guardiola. To funkcjonowało fantastycznie, gdy byliśmy przy piłce. Gdy jej nie mieliśmy, było gorzej. Potem Pirlo odszedł do Milanu, gdzie trener Carlo Ancelotti przestawił go na pozycję defensywnego pomocnika. I okazało się, że jest genialnym graczem przed linią obrony.

- To prawda, że mieszkał Pan w hotelowym pokoju i ćwiczył w duecie razem z Guardiolą, późniejszym trenerem wielkiej Barcelony?

- Tak. Już wtedy był takim piłkarzem-trenerem. Na boisku dyktował pewne zachowania, miał cechy przywódcze, ale nie na zasadzie, że uważał się za najważniejszego. Miał silną osobowość. I... nie chciał być trenerem. Mówił, że będzie rywalizował o fotel prezesa Barcelony! Był mega ambitny. I wszystko widział na boisku. Podczas gry miał głowę skierowaną w jedną stronę, a widział, co się dzieje z drugiej. Biegłem do przodu raz, drugi, trzeci, a gdy nie dostawałem od niego piłki, wściekałem się: „No podaj, zagraj!”. A on na to: „Nie krzycz, ja cię widzę, poczekaj, dostaniesz piłkę”.

- Gwiazdą Brescii był również słynny Roberto Baggio, choć trafił do niej, mając już 33 lata.

- To był całkowicie inny człowiek niż Pirlo i Guardiola. Wyciszony, zdystansowany do otaczającego świata, mega profesjonalista, zawsze pierwszy na treningu, dbający o siebie, o zdrowie, o to, żeby doprowadzić się do stanu używalności, bo pamiętajmy, że przez całą karierę grał bez... wiązadeł krzyżowych. Stracił je w wieku 18 lat i wykorzystywał siłę mięśni. To nie był przywódca, ale gwiazda. Był charyzmatyczny dlatego, że nazywał się Baggio. Już wtedy był buddystą, ale to była jego prywatna sprawa, nie obnosił się z nią na zewnątrz.

- Dobrze Pan sobie radził w niezwykle wymagającej lidze włoskiej, bo...

- … byłem bardzo silny fizycznie, szybki, mocny, skoczny, wytrzymały pod względem szybkości. Moja pozycja na boisku, bocznego lewego obrońcy lub pomocnika, wymagała ode mnie, by biegać, odbierać piłkę, walczyć. To coś, co w dzisiejszym futbolu jest jeszcze bardziej eksponowane. Siła fizyczna musi współgrać z taktyką, techniką.

- Gorzej było z Pana skutecznością. W lidze w Udinese zdobył Pan pięć goli, w Brescii trzy, w reprezentacji tylko jednego...

- Nie byłem bramkostrzelnym zawodnikiem, choć w sumie we Włoszech uzyskałem kilkanaście goli. Wyczucie podania, tempa gry, umiejętność dogrania - to były moje walory. Nie można mieć wszystkiego w życiu.

- Można mieć natomiast szczęście i trafić do Serie A teraz, gdy nie jest ona najmocniejszą liga świata. Łukasz Skorupski w Empoli, Wojciech Szczęsny w Romie, Karol Linetty w Sampdorii, Piotr Zieliński i - do chwili kontuzji - Arkadiusz Milik w Napoli to pewniacy w swoich drużynach. Jak Pan ich postrzega?

- Mamy w Serie A kilku młodych chłopaków, którzy fajnie się tam zaaklimatyzowali. Ich sytuacja jest różna. Szczęsny zaczynał grę jako gwiazda, Skorupski gra regularnie, Linetty bardzo dobrze zaczął pierwszy sezon, Zieliński lekko się „zachwiał”, ale wychodzi z tego, widać, że jest to piłkarz, który może daleko zajść. Milik miał „wejście konia”. Myślę, żeby oceniać kogoś, to dopiero przez pryzmat pełnego sezonu. Ale jest czym się chwalić. Od dwóch lat polscy piłkarze są dobrze postrzegani we Włoszech.

- Jednego z nich - właśnie Milika - docenił sam Diego Maradona, który spotkał go w rzymskiej klinice, gdzie nasz rodak przeszedł zabieg rekonstrukcji więzadła krzyżowego. Argentyńczyk opowiadał, że wierzy, iż Polak za kilka miesięcy znowu będzie strzelał gole. A wygląda na to, że nasz rodak wróci na boisko już za kilka tygodni.

- Myślę, że był to fajny chwyt marketingowy z udziałem byłej i wschodzącej gwiazdy Napoli. Wiadomo, kim jest Maradona w Neapolu. Spotkanie zostało ładnie wykorzystane i sprzedane w mediach na zasadzie: „Mój młodszy kolego, trzymaj się, wierzę, że szybko wrócisz do sportu. Gdy się wyleczysz, zacznij na nowo tworzyć historię Napoli”.

- Pan swą reprezentacyjną historię przestał pisać w wieku 31 lat, a klubową mając 32 lata. Nie za wcześnie, skoro uchodził Pan za wzór profesjonalisty i był ciągle w dobrej formie sportowej?

- Oczywiście, że mogłem grać dłużej. Moje rozstanie z futbolem nie było podyktowane żadnymi kwestiami fizycznymi czy zdrowotnymi. Uważam jednak, że jeśli coś się robi, to trzeba się temu poświęcać. Ja w pewnym momencie zacząłem robić inne rzeczy i uznałem, że etap gry w piłkę dla mnie się skończył. Być może gdybym pozostał za granicą, grałbym dłużej. Natomiast otworzyła się furtka przejścia ze spodenek w spodnie. Tonie był przypadek. To było zaplanowane, układane z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem.

- Miał Pan szansę zostać dyrektorem sportowym Brescii...
- Miałem propozycję, aby pracować w takim fachu, co mnie zawsze kręciło, ale zdecydowaliśmy z rodziną, że trzeba wrócić do Polski, bo daje ona większe możliwości, większe szanse. Rozmowy w Brescii były prowadzone przed mundialem w Korei Południowej i Japonii, w którym chciałem zagrać. Co więcej, można powiedzieć, że byłem „synkiem” prezesa klubu, bo bardzo mnie lubił, ale nie skorzystałem z propozycji i dziś jestem z tego bardzo zadowolony.

- Nie został Pan we Włoszech, bo widział szansę swego pozasportowego rozwoju właśnie w ojczyźnie?

- Tak. Uważałem, że Polska w tym okresie przechodziła tak daleko idące, pozytywne zmiany, iż będzie się w niej lepiej żyło, coraz bardziej będzie zbliżona do Zachodu. Pochodzę z Krakowa, który jest pięknym miastem. Gdybym był z jakiejś mieścinki, to być może inaczej bym myślał. A ja miałem gdzie wracać. Od pewnego czasu zarobione pieniądze inwestowałem w Polsce, więc powrót z Włoch był naturalnym ruchem, popartym wcześniejszymi przygotowaniami.

- Jest Pan przykładem piłkarza, który potrafi bardzo umiejętnie inwestować pieniądze zarobione na boisku poza sportem. Jakby Pan nazwał swoją dotychczasową i obecną działalność na tym polu?

- Można to określić jako inwestowanie pieniędzy w materię trwałą, czyli w szeroko rozumiany rynek nieruchomości w Polsce. Budujemy mieszkania, biura, obiekty handlowe. Posiadamy je i wynajmujemy. Prowadziliśmy też działalność za granicą, ale zakończyliśmy ją z racji tego, że tutaj na razie bardziej się opłaca inwestować, jesteśmy na miejscu, jest nam łatwiej. Inwestuję między innymi w Małopolsce. Na przykład dworce w Myślenicach czy Nowym Targu to też moje dzieło. Nie jestem prezesem firmy. Nie pełnię też żadnej funkcji w żadnym zarządzie. Wymaga ona dużo pracy papierkowej, bycia na miejscu, a ja jestem raz tu, raz tam. Jestem nieformalnie w radzie nadzorczej. Chodzi o dużo firm, bo taka jest specyfika tej branży.

- Pana praca w roli inwestora i funkcjonowanie w roli działacza przypomina trochę Pana rolę jako piłkarza. Jest Pan ciągle - jak kiedyś na boisku - w ruchu, zabiegany, nie zwalnia tempa...

- Ja po prostu lubię takie życie w biegu. Zaczynam pracę wcześnie rano, kończę późno. Jest to takie technokratyczne podejście do pracy, od godziny do godziny. Lubię taki ostry kierat. A potem mieć wolne i spędzać czas w taki sposób, w jaki mi się chce. A że muszę się przemieszczać, podróże trochę czasu mi zabierają. Żeby wszystko pogodzić, trzeba to umieć poukładać. Mnie się udaje.

- Życie poukładał sobie również Pana młodszy brat, 39-letni Tomasz, choć od ponad 20 lat jest niewidomy.

- Tomek radzi sobie fantastycznie. Jest osobą zarażającą wiarą w rozwój innych ludzi, których też dosięgnęła jakaś tragedia zdrowotna, a którzy nie do końca sobie radzą z nią psychicznie i się załamują. Nie potrzebuje przy tym żadnego wsparcia, pomocy. Realizuje się na polu społecznym, politycznym i zawodowym. Kiedy mi opowiadał, że ma z trzema wspólnikami firmę, w której zatrudniają sto osób, był to dla mnie kosmos. Zajmuje się wymyślaniem beaconów (nadajników sygnału radiowego - przyp.). Pomaga posłowi Jerzemu Fedorowiczowi, startował w wyborach do Rady Miasta Krakowa. Jest zaangażowany w sport dla niepełnosprawnych.

- W jaki sposób stracił wzrok?

- Miał raka mózgu, który tak się umiejscowił, że podczas operacji trzeba było wyciąć jego kawałek. Były w nim też nerwy wzrokowe, które zostały uszkodzone. Mimo wszystkich ograniczeń, Tomek jest pozytywnie nastawiony do życia. Co więcej: bardzo umiejętnie żartuje sobie z sytuacji, w której się znalazł. Działa na wielu płaszczyznach. Tylko podziwiać.

- Pana tata - Zbigniew - to postać od lat znana w sportowym światku. A czym się zajmowała Pana mama?

- Była nauczycielką w Krakowskim Szkolnym Ośrodku Sportowym, trenerką pływania i gimnastyki artystycznej. Teraz jest emerytką.

- Będąc tak zabieganym człowiekiem, musi Pan pewnie liczyć na pomoc żony...

- Tak, Joanna pomaga mi w firmie i zajmuje się domem, bo ja na to drugie nie mam w ogóle czasu. Ogarnia wszystkie sprawy domowe, rodzinne, i to bardzo dobrze. Z kraju wyjechaliśmy bardzo wcześnie, w 1992 roku. Moja żona miała 20 lat, wyjazd zmusił ją do przerwania studiów. Do Polski wróciliśmy w 2003 roku i rozwijamy się na różnych polach. W rodzinnym biznesie żona ma swoją część.

- Synowie nie poszli śladami taty-piłkarza?

- Nie. Najstarszy, Jakub, studiuje na Uniwersytecie Jagiellońskim, na wydziale prawa, za ileś lat zejdą więc nam koszty prawnicze. Maciej jest uczniem drugiej klasy Liceum Ogólnokształcącego. Franek ma sześć lat, jeszcze wszystko przed nim.

- A pamięta Pan czas, gdy sam miał sześć lat? Interesował się Pan już wtedy sportem?

- Na początku zabawy ze sportem była koszykówka. Miałem kilka lat, jeździłem z ojcem na obozy koszykarskie. Grałem też w piłkę ręczną, koszykówkę, siatkówkę, hokej, byłem w Szkole Mistrzostwa Sportowego w klasie łyżwiarskiej, jeździłem na łyżwach figurowych. Próby uprawiania wszystkich sportów, oczywiście na poziomie zabawowym i amatorskim, później się przełożyły na to, że byłem fizycznie bardzo wszechstronny.

- Postawił Pan jednak na futbol. Jak Pan wspomina okres gry w krakowskim Hutniku?

- Bardzo dobrze. Na zajęcia Hutnika zacząłem chodzić w 1983- 1984 roku. Moją pierwszą większą imprezą była spartakiada młodzieży w 1985 roku, potem mistrzostwa Polski juniorów. W klubie była bardzo dobrze prowadzona praca z młodzieżą. Hutnik miał też świetne obiekty. To były inne realia, w końcówce poprzedniego ustroju, przed zmianami, które później nastąpiły. Klub się zupełnie inaczej rozwijał. W 1989 roku trafiłem do pierwszej drużyny, bo jeden z piłkarzy, który występował na lewej obronie, wyjechał chyba do Ameryki, i zrobiła się dziura. Grałem wtedy na prawym skrzydle i prawej pomocy, ale postawili mnie na lewej obronie.

- Hutnik w debiucie w ekstraklasie zajął wysokie, piąte miejsce. Potem wiodło mu się jednak gorzej.

- Drużyna składała się z piłkarzy starszych, doświadczonych, którzy przyszli do Hutnika z różnych klubów ligowych, i kilku młodych graczy, którzy szybko pięli się w klubowej hierarchii. Po pewnym czasie to ta młodzież nadawała ton drużynie. Myślę, że w tym składzie osobowym Hutnik osiągnął prawie maksimum tego, co mógł.
Rozmawiał Jerzy Filipiuk

Na boisku i prywatnie
Urodzony 7 lutego 1971 w Krakowie. Wychowanek Hutnika. Kluby jako senior: Hutnik (1989-1992), Udinese (1992-1997), Brescia (1997-2002), Ancona (2002), PAOK Saloniki (2002), Górnik Zabrze (2003). Mecze we Włoszech: Serie A: 114, Serie B: 98, Puchar Włoch: 11. Reprezentacja: 1992-2002 (45 gier, 1 gol). Sukcesy: srebrny medal olimpijski (1992), Puchar Grecji (2002). Właściciel Górnika Zabrze (2003-05), wiceprezes PZPN ds. zagranicznych (2012-2016) i ds. sportowych (od 2016).

Rodzina. Ojciec Zbigniew - były trener koszykówki, rzecznik prasowy i członek prezydium PZPN, prezes Rady Nadzorczej Ekstraklasa SA, prezes Górnika Zabrze, wiceprezes Piasta Gliwice, dyrektor Pogoni Szczecin. Mama Teresa - była nauczycielka w KSOS, trenerka pływania i gimnastyki artystycznej. Bracia: Tomasz (współwłaściciel firmy Kontakt.io), Zbigniew (nauczyciel angielskiego). Żona: Jolanta. Synowie: Jakub (student prawa na UJ), Maciej (uczeń LO), Franciszek (przedszkolak).
(FIL)

Sportowy24.pl w Małopolsce

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Marek Koźmiński: Na prezesurę mam jeszcze czas - Dziennik Polski

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska