Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marta, która o glinie wie wszystko

Halina Gajda
Gliną "zaraziła się" już w szkole podstawowej. Pojechała do Nowego Wiśnicza na egzamin do liceum sztuk plastycznych W artystycznym dorobku ma nie tylko ceramikę, ale również sukienkę wykonaną z plastikowych butelek po Wysowiance.

Jest pospolita, ale i wyjątkowa. Bywa chimeryczna, nieprzewidywalna, równocześnie niezwykle wdzięczna. Nie, nie kobieta. Glina. Po prostu i aż glina. Gorliczanka Marta Szura zna jej wszystkie humory. W sumie porównanie do płci pięknej nie jest takie bezzasadne... - Gdy podczas wyrabiania ukryje się jakiś pęcherzyk powietrza, nie ma siły, w piecu wystrzeli niczym wulkan - opowiada ze śmiechem. - Jednak gdy się zrobi wszystko zgodnie ze sztuką, dopieści szczegóły, potrafi złapać za serce - dodaje.

Gliniana gała i... marsz do domu!
Pracownia jest niewielka, zajmuje dawne pomieszczenia gospodarcze. Przystosowane rzecz jasna do potrzeb, nie tyle jej, co pieca do wypalania. Bez niego bowiem wiele by się nie urodziło. Na regałach stają przygotowane do wypalania domki, anioły, serca, a nawet podstawki pod łyżki. - Zaraziłam się w podstawówce. W zasadzie na jej końcu, gdy przyszło decydować o wyborze szkoły. Pojechałam do Nowego Wiśnicza i tamtejszego Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych. Jednym z kierunków była właśnie ceramika. Wróciłam do domu z "gałą" gliny i przykazaniem: jak chcesz się u nas uczyć, to musisz zdać egzamin praktyczny, czyli ni mniej, ni więcej, jak odwzorować w glinie postać - opowiada.

Oczywiście nie było to jedyne zadanie egzaminacyjne. Suma wszystkich złożyła się na przyjęcie. - No i zaczęło się - śmieje się. - Bo nie dość że trzeba było zrealizować program liceum, to jeszcze wchodziły w grę warsztaty i przedmioty kierunkowe. Można powiedzieć, że mieszkałam w szkole - dodaje. Na pracę dyplomową postanowiła zrobić - między innymi - gliniane pojemniki w kształcie kamieni. W poszukiwaniu ładnych otoczaków przemierzyła większość rzeczek i potoków w okolicy Wiśnicza. - Nie tylko mnie miały się podobać, ale również mojemu promotorowi. Trochę ich poznosiłam, zanim zaakceptował ostatecznie trzy z nich - śmieje się serdecznie.

Glina czy nie glina. Oto jest pytanie...
Jej obcowanie z gliną jest trochę jak burzliwy romans. Po pięciu licealnych latach niemal codziennego przebywania z materiałem, zaczęła szukać czegoś nowego, innego, jakieś inspiracji. Wybór padł na Krakowskie Szkoły Artystyczne i... projektowanie ubioru. - Musiałam się przekonać, co mi jest pisane, tym bardziej że oferta szkoły była szeroka. Uczyliśmy się nie tylko projektować ubrania, ale również buty, biżuterię, nakrycia głowy - wylicza. - Ceramika odeszła trochę na dalszy plan - przyznaje się. Mnie od razu frapują buty, projektowanie... - Nie, nie robiliśmy ich dosłownie, namacalnie. Owszem zdejmowaliśmy papierową formę, ale wszystko kończyło się na fazie rysunku-projektu na papierze. Choć wiadomo, że ten wszystko przyjmie, to fantazja była ograniczona dociekliwością wykładowcy, który kazał sobie tłumaczyć, jak ów projekt wykonać, i co najważniejsze - wyjaśnić sposób użytkowania - opowiada.

O ile fantazjom o butach dała szybko spokój, to upust temperamentowi i twórczej wyobraźni dała projektując na pokaz kończący pierwszy rok nauki sukienkę z... butelek typu pet. Konkretnie po mineralnej Wysowiance. Niebieskiej, gazowanej. Do zbierania plastikowego odpadu zaangażowana była rodzina i wszyscy znajomi. Trudno się dziwić, bo na sukienkę potrzeba było co najmniej sto sztuk opakowań, z których wycięła kilkaset łusek. Potem z pomocą biurowego zszywacza przypięła wszystko do materiału. Sukienka nie była typową "małą,kobiecą". - Dodatkowym elementem było skrzydło podobne do gołębiego, a więc połyskujące srebrno-niebiesko-zielono - zdradza.

Oczywiście sukienkę trzeba było dopasować do konkretnej modelki. Szkoła nie dysponowała niestety taką ich rzeszą, by każdy ze studentów miał jedną, sobie tylko przypisaną. - Sukienka, którą przygotowałam miała zostać zaprezentowana podczas wielkiego pokazu mody. Modelki schodziły z wybiegu do foyer, tam się przebierały w kolejną kreację i dalej na wybieg. Sceny za kulisami były dantejskie - tempo sprawiało, że tu coś odpadło, tam się popruło - opowiada. - Na szczęście miałam szczęście! Moja modelka przeszła po wybiegu perfekcyjnie. Nic nie odpadło, nie popruło się, a ja dostałam najwyższą ocenę - nie ukrywa satysfakcji.

Internetowy impuls do podjęcia działania
Mimo sukcesu z sukienką, glina cały czas poszczypywała, kręciła się wokół niej, podszeptywała. - W końcu uległam. Gdzieś w internecie znalazłam informację o tym, że można starać się o pieniądze na działalność gospodarczą. Myśli o własnej pracowni zawładnęły mną na dobre. Przygotowałam wniosek i wcześnie rano stanęłam w kolejce przed drzwiami Małopolskiej Agencji Rozwoju Regionalnego w Krakowie. Podobnych do mnie było ponad siedemset, a przyjmowali tylko trzysta pierwszych osób - opowiada. Po wieloetapowym odsiewie, jej projekt okazał się tak ciekawy, że pieniądze dostała. - Poszły głównie na piec potrzebny do wypalania gliny - zdradza dalej.

Prymus - bo tak nazywa się piec, jest okrągły, otwierany od góry i sprawia, że serce bije szybciej. Bo, po pierwsze, nigdy nie wiadomo co się zobaczy po jego jego otwarciu, po drugie - ciśnienie lekko jej wzrasta po tym jak otwiera rachunek za prąd, który poarł. Marta dodaje cichutko:- Za to jestem posiadaczką największych wałków w powiecie - śmieje się i pokazuje narzędzia. Rzeczywiście jeden z nich, ważący pewnie ze dwa kilogramy ma około metra długości...

Koronka i trawa z pobliskiej łąki
Do zdobienia glinianych ptaszków, domków, serc i rybek, które będą magnesami na lodówkę oraz talerzy, pater, aniołków, ozdób na choinkę, pojemników, osłonek na doniczki i długo by jeszcze wymieniać czego, wykorzystuje co ma pod ręką - szpatułki, cyklinki, wykałaczki, pędzle. Może to też być koronka klockowa, źdźbła traw, liście, tkaniny, słowem wszystko, co ma ciekawy kształt i da się odcisnąć w rozwałkowanym kawałku gliny. Owo wałkowanie z pozoru jest tylko łatwe. Chimerycznej glinie wystarczy jeden malutki pęcherzyk powietrza, który pod wypływem temperatury wystrzeli i cała praca idzie na marne. - Pierwsze wypalanie przeprowadza się w temperaturze 980 stopni Celsjusza. Glina twardnieje, zachowuje kształt, ale to dopiero początek. Wprawdzie można by ją tak zostawić, ale wpija wodę, więc wymaga dalszych zabiegów - tłumaczy techniczne szczegóły. - Dopiero jak się pomaluje specjalnymi szkliwami lub farbami, wypali raz jeszcze - tym razem potrzeba nawet 1200 stopni - można cieszyć się z efektów - dodaje.

Co istotne - wypalanie trwa jakieś pięć godzin. Po tym czasie nie otwiera się pieca tak od razu. Różnica temperatur mogłaby mieć katastrofalny wpływ na wypalane naczynia. Piec i zawartość stygnie mniej więcej dobę. - Nie, nie czerpię gliny z żadnych okolicznych potoków, podwórek też za nią nie przekopuję. Glinę po prostu kupuje się w dziesięciokilogramowych blokach - tłumaczy jeszcze na koniec. Nie ma na razie koła garncarskiego, za to ma dwóch czworonożnych pomocników: kotka Misia i trójkolorowego, kudłatego psiaka Juki. Latem dzielnie asystują swojej pani, osobiście kontrolują czy wszystko w porządku. Zimą czekają w ciepłym domowym łóżku. Glina z czasem zawładnęła nie tylko wolnym czasem, ale i tym zawodowym. W Dziennym Ośrodku Wsparcia w Gorlicach prowadzi bowiem pracownię dekoratorsko-ceramiczną. - Lubię glinę, bo jest niepokorna. Można sobie zaplanować: ta misa będzie taka. Potem okazuje się, kto ma ostatnie zdanie. Nie jestem to niestety zawsze ja - śmieje się.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska