Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mieli tyle do zrobienia, ale nastąpił Smoleńsk

Paulina Korbut,Maria Mazurek,Magdalena Stokłosa
Arkadiusz Dembiński/Polskapresse
Mieli cele i marzenia. Większość z nich całe życie poświęcała się pracy, a odpoczynek odkładali na później. Obiecywali rodzinom wakacje czy budowę domu. 10 kwietnia 2010 roku wszystkie te plany legły w gruzach. W katastrofie lotniczej w Smoleńsku zginęło 96 osób, część polskiej elity, z prezydentem Lechem Kaczyńskim i jego żoną. "Gazeta Krakowska" wraca pamięcią do wybitnych obywateli Małopolski. Wraz z ich rodzinami i znajomymi zastanawiamy się, co by robili, gdyby tragiczny wypadek nie przerwał nagle ich życia.

Miał przestać się spieszyć

2010 rok dla dowódcy operacyjnego Sił Zbrojnych RP gen. broni Bronisława Kwiatkowskiego i jego rodziny miał być wyjątkowy. W maju generał z Krakowa powinien odejść na emeryturę.

- W końcu byłby czas na normalne życie. Na wypicie razem kawy bez pośpiechu, na wspólne śniadanie - mówi dziś Krystyna Kwiatkowska, wdowa po generale. Przez 41 lat służby ojczyźnie jej mąż jeździł w delegacje z prezydentami i był dumny, że zaproszono go także 10 kwietnia. Zwłaszcza że nigdy nie był w Katyniu i chciał oddać hołd pomordowanym żołnierzom.

- Gdyby nie katastrofa, wszystko byłoby inaczej. Mąż wszystko odkładał na później, bo w życiu zawodowym wszystko było na wczoraj - mówi pani Krystyna. Mieli mnóstwo planów. W piątek, 9 kwietnia, generał zamówił samochód, bo stary był już bardzo wysłużony. Mieli nim ruszyć w podróż po Polsce bez ciągłego spoglądania na zegarek, bo przez wszystkie lata służby wolne chwile generała były wyliczone co do minuty. - Cały czas czekałam, bo obiecywał, że na emeryturze nadrobimy wszystkie zaległości - mówi wdowa.

Niespełna rok po śmierci generała na świat przyszła jego wnuczka, Hania. Bronisław Kwiatkowski od zawsze marzył o wnukach, planował z żoną jak to będzie, gdy zostaną dziadkami. Śmiali się wtedy, że tak się zajmą wnukami, że córki nawet nie zauważą kiedy ich dzieci dorosną...

Krystyna Kwiatkowska podkreśla, że jej mąż byłby z Hani bardzo dumny. Dwulatka dziadka poznaje z pamiątek: listów, dyplomów, odznaczeń i tysięcy zdjęć z całego świata. Ostatnio na cmentarzu mówiła, że wie, kto tu spoczywa: "Mój dziadek. Był generałem i poleciał samolotem".

Znaleźć miejsce na ziemi

- Nie zdążył mi powiedzieć o wszystkich swoich celach i marzeniach. A miał ich naprawdę dużo - mówi Jolanta Przewoźnik, żona Andrzeja Przewoźnika, sekretarza generalnego Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa.

Smoleńsk przerwał wiele jego planów. Nie udało mu się skończyć książki o zbrodni katyńskiej, nad którą pracował przez ostatnie lata swojego życia. Ukończyła ją jego współpracownica.

Jego kolejnym zawodowym celem było napisanie książki o Kazimierzu Skarżyńskim, sekretarzu Polskiego Czerwonego Krzyża w okresie II wojny światowej, autorze pierwszego raportu o zbrodni katyńskiej. - Andrzej nawiązał już kontakt z Marią, jego córką mieszkającą w Kanadzie - wspomina Jolanta Przewoźnik.

Marzył też o stworzeniu instytucji, której celem byłoby badanie historii Kresów i losów Polaków na dawnych terenach Rzeczpospolitej. Chciał zacieśnić współpracę między muzeami w kraju. - Chodziło mu o to, by budować razem pamięć historyczną - wyjaśnia żona.

Jeszcze w 2010 roku Andrzej Przewoźnik planował wyjazd do Charkowa i Miednoje. Odpoczynku w planach nie było.
- Nie umiałam męża przystopować. Ale w najbliższym czasie mieliśmy w końcu znaleźć przystań dla naszej rodziny - tłumaczy pani Jolanta. - Andrzej kochał las i gdzieś pod lasem chcieliśmy wybudować dom.

Sercem domu miała być biblioteka, w której Andrzej Przewoźnik, zakopany w stercie książek, miał pracować. Uwielbiał klimat archiwów, otoczenie papieru.

- Gdyby był wśród nas, byłby zdziwiony, że nauczyłam się jeździć autem. Pewnie nie uznałby mnie za dobrego kierowcę i bałby się ze mną jeździć - mówi żona. Dodaje, że mąż mógłby się też przekonać, jak wielu miał oddanych przyjaciół. - Pewnie patrzy z góry i jest zdziwiony, ile osób z szacunku dla niego teraz nam pomaga.

Wojsko w ścisłej czołówce

Ppłk Ryszard Jankowski z mieszczącego się w Krakowie Dowództwa Wojsk Specjalnych nie ma wątpliwości - gdyby nie katastrofa Smoleńska, generał Włodzimierz Potasiński, który był dowódcą tych sił, przygotowywałby się teraz w pocie czoła do ćwiczeń certyfikujących pod kryptonimem Kobra-13.

- Jeśli zakończą się one pozytywnym wynikiem, Polska będzie mogła dowodzić sojuszniczymi operacjami specjalnymi. Będziemy szóstym państwem na świecie, które będzie miało takie zdolności. Dzięki temu wejdziemy do elitarnego grona, w którym są tylko największe potęgi - tłumaczy ppłk Jankowski. A o tym generał Potasiński marzył od samego początku powstania wojsk specjalnych.

- Mówił o tym bardzo często, niemal bez przerwy, podczas każdej odprawy. Motywował do jeszcze większego wysiłku. Wierzył głęboko, że polska flaga będzie powiewać naprawdę wysoko - dodaje Jankowski. - W ostatnim pożegnaniu napisaliśmy: "Generale, śpij spokojnie. My będziemy kontynuować Twoje dzieło". I to właśnie robimy. Swoją pracą oddajemy mu najwyższy hołd - kończy.

Miał zostać ambasadorem

- Najbardziej żal mi tego, że Andrzej nie może razem ze mną patrzeć na sukcesy naszych synów - mówi Maria Kremer, wdowa po krakowianinie Andrzeju Kremerze, wiceministrze spraw zagranicznych.

Wieloletni pracownik resortu miał zostać ambasadorem. - Na żarty z synami rzucaliśmy propozycje, gdzie chcielibyśmy się przeprowadzić - wspomina żona. Maria i Andrzej chcieli pojechać do Hamburga, gdzie wcześniej minister Kremer był konsulem. Mieszkali tam w sumie osiem lat i tam też urodzili się dwaj starsi synowie.

- Nie zdążyliśmy, ale razem z synami pojechaliśmy do Hamburga, bo obecny konsul zorganizował tam w maju ubiegłego roku wieczór pamięci, poświęcony mojemu mężowi. Tak więc w jakiś sposób zrealizowałam to marzenie - mówi pani Maria.

Byłby już profesorem

Janusz Kurtyka był świadomy, że nie będzie prezesem Instytutu Pamięci Narodowej wiecznie. Tylko że nie w ten sposób ta przygoda miała się zakończyć. Miał plany na przyszłość, ambicje.

- Myślał o tym, żeby wkrótce zająć się polityką, kandydować do parlamentu - tłumaczy Marek Lasota, dyrektor krakowskiego oddziału IPN, który blisko współpracował z Januszem Kurtyką, gdy ten piastował to stanowisko przed awansem do Warszawy.
Lasota dodaje, że z perspektywy Krakowa najbardziej boli to, że nie ma już tam, we władzach IPN, człowieka od nas. - Czuliśmy jego opiekę, wsparcie, troskę o to, żeby krakowski oddział IPN się rozwijał - tłumaczy.

Ale Kurtyka był przecież nie tylko prezesem IPN, ale i naukowcem. Bardzo cenionym, precyzuje Lasota. - Jestem pewny, że gdyby żył, już byłby profesorem. Przygotował profesurę, był kilka dobrych lat po habilitacji. Miał na koncie wiele ważnych publikacji. Polacy kojarzą go głównie z historią najnowszą, tymczasem specjalizował się w średniowieczu - tłumaczy Marek Lasota.

Opiekowałby się wnuczką

Wiesław Woda, poseł i szef małopolskiego PSL-u, był przede wszystkim człowiekiem rodzinnym. Zafascynowanym żoną, dziećmi, poświęcającym im każdą wolną chwilę.

- Oszalał na punkcie swojej najmłodszej wnuczki, która urodziła się niewiele przed jego śmiercią. Gdyby żył, na pewno byłby świetnym, kochającym dziadkiem - nie ma wątpliwości Kazimierz Sady, dyrektor małopolskiego oddziału Związku Ochotniczych Straży Pożarnych.

Sady poznał Wodę właśnie w ZOSP, jeszcze w latach 70. Szybko się zaprzyjaźnili. - Wiesiek później, piastując nawet najwyższe stanowiska - posła, wojewody, prezesa małopolskiego PSL - nie wstydził się ubrać mundur strażaka. Był tam, gdzie ludzie go potrzebowali. I jego wsparcia na pewno najbardziej nam brakuje. Pojawiają się wciąż problemy: brakuje to sprzętu, to środków, to z kimś nie da się dogadać. Nazwisko Woda otwierało drzwi instytucji i urzędów. A Wiesiek zawsze nam pomagał - wspomina Sady.

I dodaje, że Wiesław Woda nie miał wrogów. Lubili go wszyscy. - Sam często się go radziłem, dużo rozmawialiśmy. Po jego śmierci bardzo mi tego brakuje. Dlatego kiedy mam problemy, albo stoję przed trudną decyzją, to idę na Rakowice, na Aleję Zasłużonych, gdzie jest grób Wieśka. I prowadzę z nim wewnętrzną rozmowę.

Miał zadecydować

Przed Zbigniewem Wassermannem, krakowskim posłem PiS, była poważna decyzja zawodowa. - Mówiło się o jego kandydaturze na prezydenta Krakowa - wspomina Małgorzata Wassermann, córka. Z drugiej strony, zgodnie z ustawą, kończył się czas jego ośmioletniego urlopu w prokuraturze. Gdyby nie wrócił po tym czasie do pracy, byłoby to definitywne pożegnanie z zawodem. Musiał więc zdecydować, czy oddać się w pełni polityce czy wrócić do prokuratury.
Miał też w końcu zabrać rodzinę na krótki urlop. Na długi weekend majowy były zarezerwowane pokoje w agroturystyce pod Płockiem. - Pierwotnie planowaliśmy wyjazd wcześniej. Żałuję, że go przełożyliśmy - mówi Małgorzata.

Też by pewnie walczył

Choć Andrzej Sariusz-Skąpski, prezes Federacji Rodzin Katyńskich, od czasu do czasu mówił, że ma coraz mniej sił do pracy, pewnie by tak łatwo nie odpuścił. Bo teraz byłby potrzebny najbardziej. Muzeum Katyńskie przenosi się do nowej siedziby, roboty przy przeprowadzce jest mnóstwo. - Cały czas się łapię na myślach: "A co by teraz zrobił tata?". Miał wykształcenie inżynierskie, umiałby więc nam doradzić jak rozmieścić ekspozycję, instalacje - wspomina Izabella Sariusz-Skąpska, córka.
Muzeum Katyńskie było jego pasją. Był zachwycony, że nowa siedziba będzie się mieścić w tzw. kaponierze w Cytadeli Warszawskiej - dawnej rosyjskiej twierdzy wzniesionej po powstaniu listopadowym. Podwójny symbol rosyjskiej opresji.

- Czasem się zastanawiam, co by było, gdyby tata zrobił tak, jak prosiliśmy - gdyby pojechał do Smoleńska pociągiem. Jestem przekonana, że walczyłby tak samo mocno jak ja, żeby nie nazywać tej tragedii "drugim Katyniem". Bo demagogii nienawidził najbardziej na świecie - mówi córka.

Pani Izabella podkreśla: - Ojciec wszystko, co robił, robił z myślą o tym, żeby przekazać to dla przyszłych pokoleń. I dodaje: - Gdyby żył, zostałby drugi raz dziadkiem...

Wyciąg narciarski

Miesiąc po katastrofie w Moskwie obchodzono Dzień Zwycięstwa. Przez plac Czerwony przemaszerowali wtedy żołnierze Batalionu Reprezentacyjnego Wojska Polskiego. - Brat marzył o tym, żeby zobaczyć tę defiladę. Polacy ostatni raz maszerowali tak 65 lat temu - wspomina Stanisław, brat gen. Franciszka Gągora, pochodzącego z Sądecczyzny szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego.

Generał miał też jedno wielkie marzenie, którego nigdy już nie zrealizuje - zbudować wyciąg narciarski w rodzinnej Koniuszowej. - Od dziecka uwielbiał narty. Kiedy zaczął pracować w Sztabie, nie miał już na nie czasu. Żartował: "Zbuduję stok, będzie motywacja" - kończy Stanisław Gągor.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska