Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na 63 dni schował strach do kieszeni

Halina Gajda
Halina Gajda
fot.halina gajda
Gdy 1 sierpnia 1944 roku wybuchło Powstanie Warszawskie, Eugeniusz Radomski miał 24 lata. Dzisiaj 96-letni mieszkaniec Gorlic opowiada historię dni, które spędził w warszawskim piekle.

„Zawiadomią cię, a wtedy pójdziesz pod wskazany adres” - takie słowa usłyszał kilka dni przed 1 sierpnia 1944 roku. Nie znał szczegółów, ludzi, miejsc. Tylko jedno mu dźwięczało w głowie: pójdziesz na wezwanie...

Zjedz obiad, bo potem może nie być okazji
Gorlice, 72 lata później. Upał daje się we znaki. - Tak samo było 1 sierpnia 1944 roku. Na niebie, jak na złość, nie było ani jednej chmurki. Jakby pogoda chciała ułatwić niemieckim bombowcom niszczenie miasta - wspomina cicho Eugeniusz Radomski, jedyny żyjący spośród mieszkańców Gorlic powstaniec warszawski. Urodził się w stolicy, w 1919 roku, dokładnie w Wigilię, 24 grudnia. Gdy wybuchło powstanie, miał 24 lata.

Pamiętnego ranka wyszedł do pracy, do fabryki Ursusa, opanowanej zresztą przez Niemców. Takie zatrudnienie dawało jedyną szansę na przetrwanie - okupant wytrzebił przecież większość mieszkańców Warszawy, a ktoś musiał dla nich pracować. - Od rana czuło się, że coś wisi w powietrzu. Kolega powiedział mi niby tak od niechcenia: „wiele dzisiaj będzie się działo, zjedz obiad, gdy wrócisz do domu, bo potem może nie być okazji” - wspomina. - Niedługo po powrocie z pracy ktoś zapukał do moich drzwi. To byli młoda dziewczyna i chłopak. Podali adres, kazali się bezzwłocznie stawić. Wyszedłem, nie żegnając się nawet z rodzicami. Miałem przecież wrócić - dodaje.

Kwatera „Zająca”, bo taki miał pseudonim, mieściła się na cmentarzu ewangelickim, przy grobie Żeromskiego.
- Mieliśmy sygnety. Metalowe. Były znakiem rozpoznawczym, bo nigdy nie wiedziałem, z kim mam się spotkać, jak ten ktoś wygląda. Tylko ten sygnet - jego błyśnięcie w słońcu, obrót na palcu - był niemym hasłem: „to mnie szukasz” - opisuje. Następnego dnia z domu rodzinnego zostały tylko zgliszcza. Pogrzebały wszystkich mieszkańców, również jego rodziców. Ocalało tylko jedno ich zdjęcie. Dzisiaj rodzinna relikwia.

„Zając” z batalionu Parasol, 24-letni żołnierz

Eugeniusz Radomski trafił do batalionu Parasol. Jego zadaniem było oczyszczenie warszawskiej Starówki z nieprzyjaciela, zdobycie jak największej liczby amunicji, broni, samochodów i wszystkiego, co mogło być przydatne dla walczących powstańców. Przydział też nie był przypadkowy. - Urodziłem się na Woli. Znałem Stare Miasto. Wchodząc jedną bramą, podwórkami i wewnętrznymi przejściami, potrafiłem obejść całą dzielnicę, ani razu nie wychodząc przy tym na ulicę - uśmiecha się. - Bywało, że siedziałem w piwnicach, a piętro-dwa nad moją głową stacjonowali Niemcy - dodaje. Nikt jeszcze wówczas nie zdawał sobie sprawy, jak krwawą niespodziankę szykuje im okupant. Ciężkie transportery ładunków wybuchowych, tak zwane goliaty albo borgwardy, dotychczas nieznane czołgi-pułapki, siały śmierć. - Miały może dwa metry długości, z półtora szerokości. Na gąsienicach pokonywały przeszkody bez specjalnego trudu - opisuje. - Zapakowane były kilkuset kilogramami materiałów wybuchowych, które uaktywniał zapalnik czasowy - tłumaczy dalej.

O sile rażenia przekonał się na własnej skórze. Był akurat w okolicach Zamku Królewskiego, gdy powietrzem wstrząsnął wybuch. Podmuch rzucił go na drzwi jakiegoś budynku. Wpadł do środka, a tam przywaliła go szafa. - Z trudem się wydostałem ze zwałowiska. Wokół mnie pełno było rannych, ciał zabitych, kurzu, gruzu, ludzi biegnący ślepo przed siebie - opowiada. Wybuch borgwarda był jak krwawa jatka. Chodniki usłane fragmentami porozrywanych ciał i krew, która spadała z nieba niczym deszcz, swąd spalonej skóry, błagania o pomoc, a czasem prośby o śmierć. - I my, choć w szoku, to ciągle prący do przodu - mówi patrząc w okno.

Kanałami po stolicy, czyli podziemne wędrówki

Nikt nie wiedział, ile może potrwać powstanie. Planowane trzy dni dawno minęły, a końca starć wciąż nie było widać. Przeciwnie - niemieckie komanda były coraz agresywniejsze, z coraz większą siłą wdzierały się w miasto. Walka o wolną Warszawę ścierała się z codziennym życiem. - Matki próbowały cokolwiek ugotować dla swoich dzieci. Dym z komina był z kolei świetnym wabikiem dla niemieckich bombowców. Znakiem, że w tym domu, w tej dzielnicy są ludzie. Byli więc wśród nas, powstańców, tacy, którzy matkom ten ogień w piecach gasili albo zalewali ogniska. Dowódcy zdecydowanie karcili za takie zachowanie - mówi. - Z drugiej strony, wszyscy przecież tak samo baliśmy się śmierci - przyznaje.

Na ulicach było coraz bardziej niebezpiecznie. Ktoś w końcu wpadł na pomysł, by wykorzystać kanały. Miejska plątanina pozwalała niepostrzeżenie przemieszczać się po niemal całym mieście. Czasem na klęczkach, czasem pogarbieni, kluczyli korytarzami. Niemcy zorientowali się, co się dzieje.
- Wrzucali szyny, a po nich worki z cementem czy piaskiem, żeby spiętrzyć wodę i uniemożliwić przejście, wrzucali granaty, puszki z gazem, strzelali w głąb z karabinów maszynowych - opisuje.

Woda, często też nieczystości sięgające pasa, a nawet wyżej, i ciemność sprawiały, że nie każdy nadawał się do tego zadania. Któregoś razu czołgał się z młodą sanitariuszką na plecach. Nie miał wyjścia. Dziewczyna, wyczerpana długim i mozolnym marszem, całkiem opadła z sił. Gdyby ją zostawił, to tak jakby wydał na nią wyrok śmierci.

Kanałami, byle dalej, do swoich, do rodziny
Bywało, że gubili drogę. Wychodzili nie tam, gdzie chcieli. Tak właśnie z trzema kolegami wpadli w ręce Niemców, którzy wywieźli ich do Ożarowa Mazowieckiego pod Warszawą, do pracy w tamtejszej fabryce kabli. - Ktoś podpowiedział nam, że stamtąd kanałami można dojść do samej Warszawy. Nie wahałem się ani chwili, moi koledzy też. Tak na powrót znaleźliśmy się w stolicy - mówi.

W kanałach zostawił wielu kolegów, czasem nawet nie znał ich z imienia. Przenosili meldunki, rozkazy, informacje o sytuacji w mieście. W Parku Deresza stracił przyjaciela. - Wyszliśmy z kanałów, nawet już nie pamiętam dlaczego - opowiada. - Cały park usiany był lejami po bombach. Kolega chciał sprawdzić, jak są głębokie. W tej samej chwili nadleciał niemiecki bombowiec. Tak nisko, że widziałem twarz pilota. Zrzucił ładunek wybuchowy - dodaje po chwili.

Gdy opadł kurz, zaczął szukać kolegi. Trafił na niego, okazało się, że ma pogruchotaną nogę. Na znalezionych naprędce drzwiach zaniósł go do szpitala polowego. - Stracił wiele krwi. Nie udało się go uratować - wspomina z przejęciem.

Historia raz jeszcze zatoczyła koło
Powstanie upadło na początku października 1944 roku. Po 63 dniach heroicznej batalii. Nie mieli już kim ani czym walczyć. Trafili do Stalagu 344 Lamsdorf na Śląsku Opolskim.

Z powstańczych pamiątek nie zostało mu praktycznie nic, poza malutką kartką, na której koledzy z obozu napisali mu życzenia z okazji imienin. Ma datę 30 grudnia 1944 roku. Była jeszcze filiżanka ze złotym paskiem. Dostał ją od jakiegoś warszawiaka. - Wyszliśmy z kanału na jego posesji. Zobaczywszy nas, zapytał, czy nie jesteśmy głodni, czy nam nie potrzeba czegoś. Zaprosił do domu. W szafce zobaczyłem komplet filiżanek. Zapytałem, czy nie dałby mi jednej. Bez wahania wyciągnął ją zza szyby i wręczył mi - wspomina. - Miałem ją przez lata, do chwili, gdy syn, będąc małym dzieckiem, chciał się z niej napić. Upadła mu niestety na podłogę i roztrzaskała się w drobny mak - opowiada.

Z obozu wyzwolił go angielski desant. Nie miał żadnych dokumentów, a gdy wrócił do Warszawy, okazało się, że powstańcza przeszłość nie jest mile widziana. Jakiś kapitan w punkcie meldunkowym, do którego się zgłosił, powiedział mu wprost: „nie masz tutaj czego szukać, jedź stąd”. Tak zrobił, wybrał się do Jeleniej Góry. - Tam poznałem gorliczankę Marię, moją późniejszą żonę - wspomina. W 1946 roku przyjechali do Gorlic.

Powstanie wróciło do niego na nowo po kilku dekadach. Był z żoną w sanatorium w Ciechocinku. Za plecami usłyszał narzekanie: „całą noc nie spałem”.
- Żartobliwie odpowiedziałem, że świetnie wysypiałem się w grobowcu Żeromskiego - wspomina. - Na te słowa wstała kobieta, siedząca obok skarżącego się kuracjusza. Zapytała mnie: „kim jesteś, bo ja też byłam w tym grobowcu” - opisuje dalej. Okazało się, że to jedna z łączniczek, podobnie jak on, ukrywała się we wspomnianym pomniku.

- Tak historia zatoczyła koło - wzdycha.

Gazeta Gorlicka

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska