Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nasze dzieci uczą się w domu - mówią rodzice

Halina Gajda
Od lewej: tata Szymon, następnie Maks (piątokoklasista), Wiktoria (drugoklasistka), Seweryn (czwartoklasista), Krzysiu, Ola i u mamy Ani na kolanach - Kostek
Od lewej: tata Szymon, następnie Maks (piątokoklasista), Wiktoria (drugoklasistka), Seweryn (czwartoklasista), Krzysiu, Ola i u mamy Ani na kolanach - Kostek fot.halina gajda
Nie mają dzwonków, ławek, zielonej tablicy z kredą. Nie chodzą do szkoły, bo mają ją w swoim domu - uczą ich rodzice Jamrowie są jedyną rodziną w Gorlickiem, która postawiła na edukację domową. W Polsce podobnych im jest znacznie więcej

Postanowili, że nie poślą dzieci do tradycyjnej szkoły. Takiej z ławkami, tablicą i panią nauczycielką. Powodów było kilka - trochę politycznych, trochę społecznych. Gdyby im znaleźć wspólny mianownik, byłby jeden: sami chcemy i jesteśmy w stanie pokazać naszym dzieciom świat.

- Poza tym, dlaczego ktoś, kto nigdy nie widział na oczy mojego dziecka (minister), nie zna go, ma decydować czego, kiedy i w jaki sposób ma się uczyć, w dodatku nie pytając rodziców o zdanie - pyta Szymon Jamro, mieszkaniec Stróżówki, tata szóstki dzieci.

Pięć lat temu z żoną Anną podjęli decyzję o domowej edukacji potomstwa.
- Bądźmy szczerzy, system edukacji zaprojektowano dwieście lat temu jako świecką kuźnię kadr do fabryk i manufaktur.

Dzisiaj przestał on spełniać swoje zadanie. Dodatkowo wszystkie reformy, które przeszła szkoła przez ostatnich kilkanaście lat mocno ograniczyły rolę wychowawczą nauczyciela, który przestaje być autorytetem i mistrzem - uzasadnia.

- Po kilku latach praktyki mogę śmiało powiedzieć, że edukacja domowa to nie tylko inny sposób na naukę, ale przede wszystkim bardzo rodzinny styl życia, dający wiele swobody, możliwości i satysfakcji. Edukacja domowa ma też istotną, choć zapomnianą rolę w zachowaniu polskiej tożsamości przez lata okupacji - kontynuuje.

U nas jest ciekawiej niż w ławce
Gdy przychodzę z wizytą cała gromadka siedzi na dużej sofie. Niemal na raz głaskają dużego, burego kocura. Zwierzakowi te gromadne pieszczoty najwyraźniej odpowiadają, bo nadstawia łebek domagając się nowych.

Państwo Jamrowie są na pewno jedynymi w powiecie rodzicami, którzy zdecydowali się na taką formę nauczania, w Polsce - jednymi z wielu. Decyzja nie zapadła ot tak - pod wpływem impulsu, humoru, emocji. Zresztą, decydując się trzeba mieć zgodę dyrektora wybranej przez rodziców szkoły, a dzieci muszą przejść badania w poradni psychologiczno-pedagogicznej.

Najstarszy z rodzeństwa, Maks, jest teraz w piątej klasie. Nie wie co to szkolny dzwonek.
- Nie raz koledzy pytają mnie, o której zaczynamy lekcje, czy musimy się dużo uczyć, czy mamy oceny - opowiada. - Nasze lekcje tym różnią się od szkolnych, że w każdej chwili możemy pójść na spacer, coś poobserwować. Na pewno jest ciekawiej niż w ławce - stwierdza z powagą.

Nauczaniem zajmuje się mama, Ania. Niemal co dzień, w salonie na stole lądują podręczniki, zeszyty, inne potrzebne książki.
- Mówimy "niemal co dzień", bo zdarza się czasem, że po prostu nie ma atmosfery do nauki. Wtedy idziemy na wycieczkę, oglądamy książki, czytamy - mówi ze śmiechem. Dzieci jeżdżą też do Gorlic na zajęcia z gry na pianinie, tańca, plastyki itp.

Nie jest też tak, że nikt nie kontroluje postępów w nauce. Zgodnie z prawem muszą być zapisane do jakiejś szkoły. Ta zaś weryfikuje ich wiedzę, bo podstawa programowa musi być zrealizowana tak, jak w każdej normalnej szkole.
- Nasze zapisane są do niepublicznej szkoły podstawowej w Koszarawie, wspierającej rodziców uczących w domu, ale dziś istnieje już sporo takich w całej Polsce i jest z czego wybierać - wyjaśnia tata Szymon.

Weryfikacja to nic innego jak egzamin z poszczególnych przedmiotów. Najpierw pisemny, potem ustny. Dzieci prezentują swoje prace, rysunki i inne dzieła z całego roku. Opowiadają o nich, tłumaczą jak zrobiły. Jeśli jakieś dziecko nie zda egzaminu z systemu edukacji domowej, musi na rok wrócić do normalnej szkoły, to znaczy takiej z ławkami i dzwonkiem.
- Większość dzieci zdaje jednak egzaminy bez specjalnych problemów - mówi pani Ania.

Kuchnia laboratorium, ogródek podręcznikiem...
Do ławki, czyli jadalnianego stołu, zasiadają wszystkie dzieci, łącznie z najmłodszym Kostkiem. Każdy skupia się nad własną lekcją, ale czasami zajęcia są wspólne dla wszystkich.
- Taka wspólna nauka daje wiele korzyści. Pierwsza to taka, że dzieci nawzajem się uzupełniają, druga - w pewnym sensie uczą się do przodu. Najlepiej widać to na przykładzie matematyki. Gdy z młodszym synem przeglądaliśmy jego podręcznik okazało się, że większość materiału jest mu doskonale znana, bo przysłuchiwał się, kiedy uczył się starszy - mówi dalej.

Zazwyczaj uczą się blokami - przyroda, historia, matematyka, język polski itd. Pani Ania stara się tak prowadzić zajęcia, by dzieci same szukały potrzebnych informacji - w domowej bibliotece nie brakuje encyklopedii i atlasów.

Mogą korzystać z Internetu, natomiast telewizji, jako złodzieja czasu, w domu nie ma wcale. Przyrody uczą się na łące koło domu, podczas wyjazdu do parku botanicznego czy zoo, w domowej kuchni razem z tatą przeprowadzają doświadczenia, na domowym sprzęcie poznają zasady fizyki.

Zresztą każda czynność lub rodzinny wyjazd to także okazja do nauki czy to historii, czy geografii, biologii, wiedzy o społeczeństwie itp.
- Dzieci najszybciej rozwijają się jak mają siedem, osiem, dziewięć lat. Jeśli się ten czas zmarnuje, to potem trudno go nadrobić - mówią.

Pan Szymon zdradza, że zdarza mu się łapać różne zwierzęta - rzecz jasna te, które można i które się dadzą - pokazuje dzieciom. Przecież łatwiej zapamiętać budowę owada oglądając go żywego, niż patrząc na rysunek w książce. Inny przykład: - Dodawania można nauczyć na wiele sposobów. W szkole są grafy. Nasz syn ich po prostu nie lubił, więc znaleźliśmy inną formę - opowiada.

Taka gromadka wymaga sporo pracy i systematycznego sprawdzenia wiedzy. Każdy przerobiony z mamą blok zadań jest podsumowywany. Sprawdzenia dokonuje tata, zazwyczaj wieczorem. Jest także recenzentem recytowanych wierszy. Gdy pytam kto jest surowszy o ocenie, czwartoklasista Seweryn odpowiada rezolutnie: - Rodzice nie dają nam ocen, więc trudno mi powiedzieć - ucina.

Nam jest "gorzej" bo... mamy obowiązki
Gdy rozmawiam z rodzicami, w pokoju obok w najlepsze trwa zabawa. Chyba właśnie coś spadło z głuchym hukiem.
- Znam odgłosy swojego domu, tam naprawdę nic złego się nie dzieje. Pewnie jakaś "bomba" z klocków właśnie wybuchła - śmieje się mama.

Rozwiewa też wątpliwości.
- To, że dzieci uczą się w domu nie oznacza, że nie są socjalizowane. Tak samo mają kolegów, koleżanki. Właśnie mają swoich gości. Zresztą w takiej gromadce nie ma siły, żeby nie wytwarzały się więzy społeczne, ale również nie dochodziło do konfliktów i sprzeczek. Pociągnięcia za warkoczyk też się zdarzają - mówi ze śmiechem.

Dzieciaki podpytywane w końcu przyznają czego zazdroszczą kolegom, którzy chodzą do zwykłych szkół.
- Oni nie mają obowiązków, tak jak my - mówi z powagą Maks.
Widząc moje zdziwienie dopowiada:
- Bo musimy sprzątać ze stołu, składać naczynia ze zmywarki, pomagać w karmieniu zwierząt, czasem obierać ziemniaki, no i pilnować porządku w pokoju - wylicza jednym tchem.

Mama śmieje się na tę "skargę".
- Razem przygotowujemy także kolację. Dzisiaj naleśniki - mówi.
Rzeczywiście, dzieciaki czmychają do kuchni. Po chwili po domu unosi się zapach upieczonych naleśników.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska