Sondaży robić nie trzeba, dziś najlepiej sprzedają się wywiady rzeki. Zalewają one, nomen omen, półki, udają (auto) biografie, zaczynają wręcz rościć sobie prawa do uznawania ich za gatunek literacki, a to tak, jakby autor wierszowanej świątecznej reklamówki polskiego rządu domagał się, by jego utwór nazywano poezją. „Kiedy sen już spowije całe miasto, jest takie miejsce, gdzie wciąż jest jasno”. Tyle jego, że trafnie ocenił sposób działania zleceniodawcy.
Czytelniczy lud w wywiadach się rozkochał, regały z wynurzeniami celebrytów i celebransów telewizyjnej rozrywki wypatroszone są jak wigilijny karp, za to eseje Virginii Woolf zalegają w stosach. Płakać się chce nad tą plagą. Plagą lenistwa. Bo też o nie tu niemal wyłącznie chodzi. O lenistwo bohaterów, którzy nie muszą, jak bóg biografii przykazał, własnoręcznie spisywać historii swojego życia, mierzyć się nie tyle z nim, co z ułożeniem słów we właściwej kolejności. O lenistwo autorów, którzy tylko podstawiają sitko, umówmy się, że z reguły wygadanym ludziom, więc to sama przyjemność, potem stenotypistka spisuje kilkanaście/dziesiąt godzin rozmów, szybka redakcja, skład i do druku. No i ja sem pisarz! Na samym końcu jest lenistwo czytelników, którzy ochoczo rzucają się na lekkostrawną formę (takie jak w „Vivie”, tylko trochę dłuższe). A za wszystkim kryje się naturalnie pośpiech wydawców, korzystających z okazji, że taką pozycję można wydać błyskawicznie. Potem owe wywiady rzeki promują w mediach wywiady strumienie, wywiady strugi oraz inne wywiady wodne cieki, więc biznes się kręci. Nie ma ta wydawnicza forma jeszcze swojej własnej nazwy, jeszcze jej się wydaje, że może robić za biografię, ale chyba już czas, by odpowiednie dać rzeczy słowo. Na przykład „wywiografia” (nie mylić z wariografią). To by nawet dobrze brzmiało: „Proszę szukać w dziale wywiograficznym”.
Nie chcę cię, Czytelniku, martwić (ucieszyć?), ale istnieje duża szansa, że dziś dostaniesz prezent właśnie stamtąd.