18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prof. Edward Malec: Wrogów mi nie brakuje

Redakcja
Prof. Edward Malec, wybitny polski kardiochirurg, od sześciu lat pracuje w Niemczech
Prof. Edward Malec, wybitny polski kardiochirurg, od sześciu lat pracuje w Niemczech fot. ARCHIUWM PRYWATNE EDWARDA MALCA
Sześć lat pracuje poza granicami Polski, ale to nazwisko wciąż wywołuje sporo emocji. Z prof.Edwardem Malcem, jednym z najlepszych kardiochirurgów w świecie, o wrogach i sukcesach - rozmawia Anna Górska.

Ma Pan wrogów?
Oczywiście, że mam.

Szybka odpowiedź, Panie Profesorze...
Mam świadomość, że w moim zawodzie, jeżeli się ma osiągnięcia, to człowiek staje się tarczą.

Zabrzmiało to…
...niezbyt skromnie? Nie wstydzę się mówić, że czuję się spełnionym lekarzem i wydaje mi się, że w swojej dziedzinie sporo osiągnąłem. I jeżeli gazety niemieckie piszą, że dyrekcja uniwersyteckiej kliniki cieszy się, że udało się jej pozyskać kardiochirurga z Polski - Edwarda Malca, to chyba coś w tym jest.

Największy Pana sukces…

Mój prawdziwy sukces to zaufanie pacjentów, które zdobyłem przez lata pracy. Rodzice chcą u mnie leczyć swoje dzieci pomimo wysokich kosztów i trudności logistycznych. Doświadczyłem wrogości, gdy jeszcze pracowałem w Instytucie Pediatrii w Krakowie. Co dziwne, nawet wtedy gdy wyjechałem do Niemiec, to nadal starano się utrudniać mi życie i to nie tylko mnie, ale także i moim pacjentom. Tak, jest to oczywiście niemiłe, ale nauczyłem się z tym żyć.

Niemieccy lekarze też zazdroszczą sobie sukcesów?

Uważam, że każdy z nas jest w pewnym stopniu zazdrosny. W środowisku lekarskim zazdrość to, niestety, częste zjawisko i istnieje na całym świecie. Ważne jednak, aby zazdrość mobilizowała do nauki i cięższej pracy, a nie do intryg i niszczenia innych.

Pan też zazdrościł sukcesów kolegom?
Nigdy o tym nie myślałem. Prawdę mówiąc, gdy podziwiałem starszych kolegów i marzyłem o ich umiejętnościach, to spędzałem więcej czasu w sali operacyjnej, więcej się uczyłem i starałem się ich naśladować. Ale wracając do pytania o niemieckich kolegów, to w Niemczech nie spotkałem się z pychą i zazdrością.

Żadnych konfliktów?

Konflikty tutaj też istnieją, ale rozwiązuje się je otwarcie i merytorycznie. Przypominam sobie sytuację, gdy już prowadziłem rozmowy z dyrekcją kliniki w Münster o moim ewentualnym zatrudnieniu. Wówczas dowiedziałem się, że pewna dwuletnia dziewczynka od urodzenia czeka na operację. Nikt nie chciał jej się podjąć, wszyscy uważali, że wada jest nieoperacyjna. Miała złożoną wadę: rzadką formę przerwania ciągłości łuku aorty z innymi współistniejącymi wadami. Powiedziałem, że jeżeli rozpocznę tu pracę, to podejmę się tej operacji.

Udało się?
Operacja była udana. Miesiąc później było spotkanie pediatrów Północnej Westfalii, na którym jeden z naszych kardiologów opowiedział o tym sukcesie. Nie zdarzyło mi się to w Polsce: inny lekarz opowiada i cieszy się publicznie z sukcesu kolegi!

Pan po kilku latach znów zmienił miejsce pracy. Tak źle było w Monachium?
Bardzo mi dobrze było w Monachium. Kiedy jednak dostałem propozycję z Münster, postanowiłem ją przyjąć. Takich propozycji się nie marnuje. Poza tym lubię nowe wyzwania i zmiany. Muszę w Münster odbudować kardiochirurgię, która ostatnio tutaj podupadła. Władze uniwersytetu stworzyły znakomite warunki (operuję w sali hybrydowej) do leczenia dzieci z wrodzonymi wadami serca - nie tylko niemieckich, ale także z innych krajów. Szefowa mojego sekretariatu mówi po polsku, szefowa instrumentariuszek też. To taki ukłon władz w stosunku do mnie. Posługuję się swobodnie angielskim, francuskim i rosyjskim, ale z niemieckim sprawy wyglądają gorzej.

Ile polskich dzieci zoperował Pan w Münster?
Od stycznia już 28 dzieci i jednego dorosłego.

Sporo.
Miesięcznie operujemy średnio czterech polskich pacjentów. Codziennie otrzymuję prośby od zdesperowanych rodziców o konsultację lub zoperowanie ich dziecka. Na każdą prośbę odpowiadam. Trzeba mieć świadomość, że ci ludzie nie przyjeżdżają do ośrodków w Monachium czy Münster, tylko do mnie osobiście, do polskiego lekarza. Mają chyba do mnie zaufanie, więc staram się go nie zawieść.

Polscy kardiochirurdzy też wykonują takie operacje, mają sukcesy i oburzają się, gdy są organizowane zbiórki na "operacje u Malca".

Bardzo cieszę się, że operują i mają sukcesy. Tylko o tym trzeba przekonywać rodziców, a nie media. W Polsce jest wielu znakomitych kardiochirurgów. Za zaszczyt poczytuję sobie to, że również z tego środowiska się wywodzę. Większość polskich kardiochirurgów solidnie i ciężko pracuje i nie zajmuje się moją osobą. Protestują nieliczni, być może sfrustrowani swoimi niepowodzeniami… Kilka dni temu pan prezydent RP Bronisław Komorowski uhonorował mnie Krzyżem Oficerskim "Polonia Restituta" za "wybitne osiągnięcia w dziedzinie kardiochirurgii dziecięcej oraz niesienie specjalistycznej pomocy polskim dzieciom". Jeżeli polscy pacjenci chcą do mnie przyjechać, to jest to wyłącznie ich wybór, który dla mnie jest zaszczytem, ale też i wyzwaniem. Gdy jestem w stanie pomóc dziecku, to byłoby niemoralne odmówić leczenia.

Ile polskich dzieci w Niemczech Pan zoperował w ciągu tych sześciu lat?

Ponad 370. Przede wszystkim operuję te dzieci, które z różnych powodów zostały zdyskwalifikowane w Polsce, które nie mogą się na operację doczekać lub te, których rodzice sobie tego życzą. Zawsze informuję o możliwości leczenia w Polsce i proponuję, by rodzice poprosili o opinię drugiego lekarza. Jest wręcz niezbędna. Zanim podejmą tak ważną decyzję, powinni zapoznać się z możliwościami leczenia.

Prof. Malec zarabia na chorych dzieciach - takie opinie można znaleźć w mediach.
Taki był tytuł artykułu jednej z gazet. Wkrótce pojawiły się na tych samych łamach przeprosiny. Dziś wiem, że artykuł powstał pod dyktando jednego z moich kolegów, który nie spędza wiele czasu na sali operacyjnej, tylko zajmuje się mediami. Ponieważ autor artykułu nie sprawdził informacji pochodzących od niego, pismo musiało zamieścić przeprosiny i sprostowanie. Kolejny raz powiem, że jako kierownik uniwersyteckiej kliniki otrzymuję stałą pensję, która nie zależy od liczby zoperowanych pacjentów, ich narodowości czy też od liczby godzin spędzonych przeze mnie w pracy. Co prawda w Niemczech jest praktykowane przyjmowanie do kliniki prywatnych pacjentów i mógłbym w ten sposób przyjmować polskie dzieci, uzyskując dodatkowe honorarium, ale tego nie robiłem i nie będę robić.

Możliwe jest, że kiedykolwiek Pan będzie operował w Polsce?

Jest to mało prawdopodobne, bo przyzwyczaiłem się i polubiłem "niemiecką medycynę". Podjąłem się pewnych obowiązków, które muszę wypełnić, ale w życiu podobnie jak w medycynie, nigdy nie należy mówić "nigdy".

Wtedy rodzice nie musieliby płacić za operacje u prof. Malca, a Pan nie musiałby tłumaczyć się?

Tłumaczyć się nie muszę i nie mam z czego, a w dzisiejszych czasach to już właściwie norma, że w ośrodkach europejskich pracują specjaliści pochodzący z różnych krajów.

A były propozycje pracy w kraju?

Były i są. Niedawno jeden z najbogatszych Polaków zaproponował, że utworzy dla mnie klinikę, wszystko sfinansuje, prosił, bym wrócił.

Odmówił Pan?

To byłaby prywatna klinika, a więc poza wszelką wątpliwość musiałbym oszczędzać. Teraz mam wolną rękę i komfort. Nie martwię się finansami, moim zadaniem jest leczyć dzieci. I to robię.

Na sali operacyjnej jest Pan despotą?
Jestem wymagający wobec siebie i innych.

Może aż za bardzo i właśnie to powodowało konflikty?

Sala operacyjna to nie miejsce na miłe pogawędki i konwenanse. W sali operacyjnej, kardiochirurgicznej szczególnie, liczy się czas, precyzja i solidność. Ratujemy czyjeś życie. Konflikty były wyimaginowane przez parę sfrustrowanych osób, które niewiele miały wspólnego z kardiochirurgiczną salą operacyjną.

Pożegnanie w Prokocimiu było głośne i bolesne. Był Pan tam od momentu odejścia?

Byłem, zresztą na osobistą prośbę ówczesnego rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego, aby zoperować kilkoro dzieci. Mam dobre relacje z wieloma kolegami z Prokocimia. Pożegnania natomiast nie było. Nikt z moich przełożonych nie odezwał się ani słowem do mnie. Od władz uniwersytetu otrzymałem bardzo ładne pisemne podziękowanie za ponad dwadzieścia pięć lat pracy na uczelni. Czy to bolesne… Nie, to była raczej dla mnie ulga. Tę decyzję przygotowywałem już od dłuższego czasu.

Nie musi Pan udowadniać, że jest jednym z najlepszych chirurgów, a jednak ma Pan żal?
Miałem szczęście uczyć się od najlepszych kardiochirurgów na świecie, a następnie z nimi pracować. Pierwszy w Polsce zacząłem operować dzieci z zespołem niedorozwoju lewego serca. To była gehenna, ile zdrowia mnie to kosztowało, ile nocy spędziłem w klinice! Kto o tym wie? Wszyscy pukali się w głowę: po co ci to, chcesz robić show! Teraz wszyscy to robią. Starałem się, bo prof. Eugenia Zdebska, która utworzyła kardiochirurgię dziecięcą w Krakowie, postawiła wysoko poprzeczkę. Chciałem do tego coś dodać. Korzystając z prywatnych kontaktów, wysyłałem asystentów na staże do USA, aby szkolili się u najlepszych specjalistów. A w 2002 roku dostałem prestiżową nagrodę europejską, z którą łączyło się kilkanaście tysięcy dolarów. Nagrodą podzieliłem się ze swoimi asystentami. Rozbudowując ośrodek w Krakowie zajmowałem się różnymi rzeczami. Zdobywałem granty naukowe, budowałem oddział intensywnej terapii, kupowałem narzędzia chirurgiczne i szyłem ubrania dla personelu itd.

Jak Pan ocenia dziś polską kardiochirurgię?

Jest na dobrym europejskim poziomie, zresztą poziom kardiochirurgii w Europie w ostatnich latach bardzo się wyrównał. W Polsce z powodzeniem leczone są praktycznie wszystkie wady serca.

A i tak rodzice szukają Malca?

Pracowałem na Uniwersytecie Jagiellońskim, który w rankingu uczelni w Polsce jest na pierwszym miejscu. Jestem z tego dumny. Uniwersytet Ludwiga Maksymiliana w Monachium jest ciągle na pierwszym miejscu w Niemczech, a na świecie w pierwszej czterdziestce. Najbardziej jednak cieszę się z tego, i uważam to za mój życiowy sukces, że udało mi się uzyskać zaufanie moich pacjentów. Cały czas przyjeżdżają do mnie dzieci z Polski, a obecnie również pacjenci niemieccy z Monachium, którzy chcą się leczyć u "polskiego profesora".

Emerytura zatem w Niemczech?
Jeszcze mam trochę lat do emerytury... Ale raczej w Krakowie, gdzie mam dom i rodzinę.

Rozmawiała: Anna Górska

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska