Kto decyduje o tym, na jakich zasadach działają polskie firmy? Co najmniej połowa obowiązujących w Unii Europejskiej, a więc i w Polsce, przepisów gospodarczych ma swoje źródło w unijnych dyrektywach lub rozporządzeniach. Wbrew powszechnej dziś narracji, nie są to paragrafy wymyślone i przeforsowane w ciemnych gabinetach unijnych komisarzy, lecz mozolnie tworzone i negocjowane, a następnie głosowane na forum Europarlamentu oraz w Radzie Unii Europejskiej, czyli przez ministrów wszystkich państw członkowskich odpowiedzialnych za procedowane kwestie, np. gospodarki, finansów, edukacji, pracy, transportu i konkurencyjności.
W praktyce, z punktu widzenia interesów danego kraju, kluczowa jest umiejętność budowania ponadnarodowych koalicji wokół spraw ważnych dla swojego państwa i obywateli, w tym przedsiębiorców. Trzeba umieć tworzyć takie koalicje w Parlamencie Europejskim, a jednocześnie skutecznie przekonywać do swych racji ministrów reprezentujących poszczególne kraje. Jak bardzo jest to ważne, przekonaliśmy się w zeszłym tygodniu, gdy Rada UE zatwierdziła przegłosowane wcześniej przez Europarlament zmiany w dyrektywie o delegowaniu pracowników do innych krajów Unii.
Zmiany te są niekorzystne dla ponad 80 tys. polskich zarabiających za granicą na świadczeniu usług np. budowlanych i uderzają w ponad 400 tys. pracowników legalnie wykonujących te usługi. W tym arcyważnym dla naszej gospodarki głosowaniu Polskę poparły tylko Węgry. Reszta grupy Wyszehradzkiej była przeciwko nam, podobnie jak Hiszpania, której interes, jako państwa peryferyjnego, jest w kwestii delegowania zbieżny z naszym. Urzędnicy z Madrytu tłumaczyli, że popieranie Polski jest dziś „nieestetyczne”, politycznie ryzykowne, grozi izolacją i brakiem wpływu na inne ważne decyzje.
Jaki jest dziś realny wpływ Polski na własny los? – zapytaliśmy podczas XI Konferencji Krakowskiej dr Ryszarda Schnepfa, wytrawnego dyplomatę, byłego ambasadora RP w USA, Hiszpanii i Ameryce Środkowej.
- Polska wstała z kolan i może wreszcie decydować o swoim losie czy wręcz przeciwnie?
- Poza wąską grupa ludzi w Polsce świat nie uważa, że polska polityka zagraniczna była wcześniej „na kolanach”. Zajmowaliśmy bardzo solidną pozycję jednego z sześciu krajów UE, które decydowały o tym, w jakim kierunku Unia się rozwija. Byliśmy członkiem niezwykle ważnej grupy ds. ochrony granic, członkiem Schengen, a zarazem krajem, który dawał innym przykład. Polska miała – mówię to, niestety, w czasie przeszłym – wielki sztandar „Solidarności”, który mogła rozwijać także przed krajami, przed którymi zadanie transformacji dopiero stoi.
- Myśmy ten sztandar sami zwinęli?
- Zmieniamy historię. Można odnieść wrażenie, że pokazując światu sukces polskiej „Solidarności”, Lecha Wałęsy i wszystkich 10 mln członków tego wielkiego ruchu społecznego, byliśmy w błędzie.
- To osłabia naszą pozycję międzynarodową?
- Nie ma chyba bardziej nośnego hasła niż hasło „Solidarności”. Stało się ono symbolem polskiej polityki. Solidaryzowanie się z innymi, ze słabszymi… Dziś próbujemy realizować jakąś egzotyczną politykę własnej, rzekomo, suwerenności. Tymczasem myśmy od 1989 r. faktycznie decydowali o tym, jaki ma być los Polski. Gdzie chcemy przynależeć, a gdzie nie chcemy. Zerwaliśmy z Układem Warszawskim i RWPG, jesteśmy w Unii, w NATO. Zyskaliśmy przyjaciół na całym świecie. Nagle postanowiliśmy to zakwestionować.
- Mamy przyjaciół?
- Nawet tak ważny sojusznik jak Stany Zjednoczone, nie mówiąc już o europejskich partnerach, zaczyna powątpiewać, czy ścieżka obrana przez obecne władze w Warszawie służy globalnemu porozumieniu. Chodzi przecież o jakiś ład, o to, by było bezpieczniej generalnie. A my nie chcemy w tym uczestniczyć, odwracamy się plecami. Mówimy wyłącznie o naszych narodowych bolączkach. To, oczywiście, ważne, by pamiętać o naszych sprawach. Ale one nie są przeciwstawne wobec interesu UE czy USA.
- Opowieść o Unii stała się dziś niemal taka, jak niegdyś opowieść o Moskwie: że to jest zewnętrzny twór, który nam coś narzuca.
- Narracja oficjalnej propagandy jest wręcz taka, że dokonaliśmy czynu bohaterskiego przeciwstawiając się Unii w jakimś tam obszarze. Nie jest to zatem narracja pozytywna, że współpracujemy z innymi członkami wspólnoty, tylko że dobrze robimy, jeśli podważamy. A podważamy bez wątpienia jedność UE. Zaś propozycjami takimi, jak 2 mld dolarów za obecność wojsk USA w Polsce, podważamy jedność NATO. Przecież NATO jest zbiorem krajów, które wspólnie dbają o bezpieczeństwo dostrzegając zagrożenia dla wszystkich. Tymczasem my chcemy budować naszą pozycję obronną z wyłączeniem innych krajów, na własna rękę. To bardzo błędne pojmowanie własnego interesu narodowego.
- Mamy dziś wpływ na przyszłość Europy?
- W Unii wciąż dominuje myślenie wspólnotowe: że interes poszczególnych państw nie jest rozbieżny lecz właśnie wspólny. Promowanie postawy skrajnej jest wysyłaniem sygnału, że nasz, polski interes lokuje się poza wspólnotą. My nie uczestniczymy w tworzeniu koncepcji, jak dalej zmieniać i rozwijać Unię. My się skupiamy na tym, jak obronić decyzje rządu, np. w kwestii reformy sądownictwa czy mediów publicznych. Nasza rola jest teraz negatywna. Zamiast zarządzać wspólnym dobrem, bronimy jakichś partykularnych interesów – i to interesów, które nie służą Polakom. Nie chcę nawet mówić, kto się z tego cieszy.
- Ta strategia jest na dłuższą metę skuteczna?
- Ona jest realizowana w sposób niemądry i nieprofesjonalny. Niestety, dryfujemy na obrzeża, jesteśmy mniej brani pod uwagę jako kraj, który coś wnosi do wspólnej polityki, m.in. obronnej czy wspólnotowej. Jesteśmy postrzegani jako kraj egzotyczny, który się coraz mniej rozumie. I to nie tylko w Europie, ale i USA. Nie sposób tu nie wymienić ustawy o IPN, która przyniosła ogromne szkody nie dając w zamian nic. Bronić własnej godności można w różny sposób – i my to robiliśmy. Natomiast wywoływanie wojny o pamięć historyczną w taki sposób, bardzo jednostronny, jest czymś w cywilizowanej Europie, ale też w Stanach, nie do pomyślenia. Dotarło to, niestety, do bardzo szerokich kręgów społecznych.
- Do szarych Amerykanów?
- Tak. Odwiedzając uczniów w prowincjonalnej szkole w Memphis w stanie Tennessee otrzymałem na dzień dobry pytanie: dlaczego władze Polski robią wszystko, by utrudnić badania nad historią II wojny światowej i Holokaustem. W Stanach Zjednoczonych jest to element pamięci zbiorowej i takie rzeczy nie mieszczą się w głowie.
ZOBACZ KONIECZNIE:
Polub nas na Facebooku i bądź zawsze na bieżąco!
WIDEO: Poważny program - playlista 3 odcinków