Kiedy samotny pan Stanisław przepadł bez śladu, jego zniknięcie mogło zostać niezauważone. Ale nie w małym Słupcu, nad brzegami Wisły. Tam sąsiedzi to prawdziwy skarb. Nieobecność 48-latka nie dawała im spokoju. Skrzyknęli się i zorganizowali poszukiwania na własną rękę. Bez kamer termowizyjnych, śmigłowca, czy krótkofalówek. A przede wszystkim z kundelkiem Drabkiem w roli psa gończego. Dzięki nim sąsiad żyje.
Stanisław, choć samotny, ludzi nie unikał. W wiosce koło Szczucina jest bardzo lubiany. W ubiegłą środę wpadł go odwiedzić jeden ze znajomych. Drzwi domu zastał otwarte, ale w środku panowała cisza. Pana Stanisława nigdzie nie było. Zaniepokojony gość zaczął szukać 48-latka wśród sąsiadów. Nikt go nie widział. Ludzie się przejęli. Sześciu chłopa postanowiło ruszyć na poszukiwania.
- Kilka godzin przeczesywaliśmy wszystkie pola i zagajniki w okolicy. Chodziliśmy też wzdłuż Wisły, ale kiedy zrobiło się ciemno, trudno było cokolwiek zauważyć - mówi Tadeusz Czech, jeden z ekipy. Zmęczenie i noc zapału nie ostudziły. Rankiem w okolicę Wisły pomaszerował Jarosław Jaje. - Jeszcze zanim pan Staszek przepadł, zbierałem siano z pola nad Wisłą. Potem przypomniałem sobie, że widziałem tam gumofilce, które stały na wale. Dlatego koło szóstej rano postanowiłem sprawdzić brzegi rzeki - opowiada rolnik.
Żeby było raźniej, dla towarzystwa zabrał swojego kundelka Drabka. Nie podejrzewał nawet, że mały psiak odegra najważniejszą rolę w poszukiwaniach sąsiada. Gdy Jarosław Jaje stąpał ostrożnie po ostrych kamieniach nad brzegiem Wisły, Drabek zaczął głośno szczekać w kierunku rzeki. - Zauważyłem wtedy, że w oddali coś wystaje z rzeki. Najpierw pomyślałem, że to jakiś konar. Kiedy jednak Drabek zaczął ujadać, pobiegłem co sił w nogach w tamto miejsce - wspomina pan Jarosław.
Z każdym metrem wątpliwości się rozwiewały - tam był Stanisław! Tylko czy żył jeszcze? - Był zanurzony mniej więcej do wysokości klatki piersiowej. Żył, był przytomny, ale słabo kontaktował - mówi 34-latek. Błyskawicznie zrzucił ubranie i wskoczył do wody. Złapał i próbował holować sąsiada w stronę brzegu. Łatwo nie było, bo pan Stanisław waży ponad 100 kilogramów. Nie poradził sobie z wyciągnięciem z wody sąsiada. Trzęsącego się z zimna posadził więc przy brzegu, założył mu swoją koszulę, czapkę. A sam wskoczył na rower i popedałował po pomoc.
Kilka minut później był już z powrotem razem z Tadeuszem Czechem. Wspólnymi siłami wyciągnęli pana Stanisława z wody. Był bardzo wyziębiony, jego nogi przybrały już siną barwę. Nie wiadomo jak długo przebywał w wodzie. - Majaczył, żeby wrzucić go z powrotem do rzeki. Pilnowaliśmy go więc, żeby czegoś sobie nie zrobił - podkreśla Jarosław Jaje. Tadeusz Czech zadzwonił do brata odnalezionego sąsiada. - Akurat był na policji zgłaszać zaginięcie, więc szybko zorganizowano ekipę ratunkową - dodaje.
Na miejscu pojawili się strażacy oraz lotnicze pogotowie ratunkowe. - Razem ze strażakami musieliśmy wyciągnąć mężczyznę na desce po 5-metrowej skarpie - opowiadają dzielni mężczyźni. Na wyziębionego sąsiada czekał już śmigłowiec. Po przebadaniu medycy orzekli ostatecznie, że transport lotniczy nie jest konieczny. 48-latka przewieziono więc karetką do szpitala w Dąbrowie Tarnowskiej. - Okazało się, że pacjent nie miał żadnych poważnych obrażeń - mówi Waldemar Weryński, zastępca dyrektora Szpitala Powiatowego w Dąbrowie Tarnowskiej.
Ocalonego od śmierci mężczyznę skierowano jeszcze na badania do specjalistów w Krakowie. Przebywa tam do dziś.
Sąsiedzi nie mogą się już doczekać powrotu pana Staszka. - Przygotujemy mu jakieś powitanie. Mam nadzieję, że szybko opuści szpital i wróci do nas cały, zdrowy i w humorze - mówi Tadeusz Czech. Cieszy się, że sąsiad przeżył. - To jest w tym całym wydarzeniu najważniejsze - podkreśla Jarosław Jaje.
Mężczyźni wcale nie czują się bohaterami. Uważają, że zrobili po prostu to, co do nich należało. - Zdążyliśmy przed Panem Bogiem - mówią jednomyślnie. Drabek też nie gwiazdorzy. Jak zwykle radośnie biega po podwórku. Może pan Staszek, jak już wróci, odwdzięczy się mu jakimś smakołykiem?