Mogliśmy sobie na to pozwolić, w końcu zaoszczędziliśmy na referendum. Nie wylewajmy dziecka z kąpielą - jeśli nie chodziło o leżenie na piasku Leblon, tylko załatwienie sobie organizacji sesji Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, to nie dramatyzujmy. To byłoby wydarzenie, a niejedne 44 tysiące przyjechały by wtedy do nas. A poza tym przynajmniej mogliśmy swoim skromnym wkładem wesprzeć niedomagającą brazylijską gospodarkę, ciągle głównie opartą na eksporcie soi.
Gdzie się promować, jak nie podczas igrzysk? Tymczasem można odnieść wręcz wrażenie, że na tym odcinku jako kraj znów pokpiliśmy sprawę.
Tradycją jest, że w mieście goszczącym największą sportową imprezę każde państwo otwiera swój tzw. dom. Kibice z całego świata mogą tam wejść, zobaczyć ofertę turystyczną, poznać kulturę, zwyczaje, spróbować jedzenia. Duńczycy i Niemcy porozstawiali wielkie namioty na Copacabanie, walą do nich tłumy ludzi. Leje się piwo, zabawa trwa. Gdzie jest Dom Polski? Tego właśnie nie wiadomo. To znaczy gdzieś jest, ale trudno uzyskać informację, gdzie dokładnie. Rozmachu zabrakło, bo podobno rząd dał mniej pieniędzy, a sponsorzy się nie znaleźli. Coś tam z mozołem organizujemy, w ofercie są kulturalne wydarzenia, tyle że z dala od głównego olimpijskiego szlaku. Ludziom tymczasem niewiele do szczęścia potrzeba i nie zawsze są to koncerty muzyki Krzysztofa Pendereckiego.
Krótko mówiąc, znowu poszła kasa na promocję, tyle że za mała, bo promocji nie widać. Żeby wyjąć, trzeba włożyć - mawiają frywolnie niektórzy. W przypadku sesji MKOl, jeśli uznajemy starania o to wydarzenie za grę wartą świeczki - bo może nie uznajemy, kwestia do dyskusji - też trochę trzeba zainwestować. Tak zwana rodzina olimpijska ma swoje wymagania.