Przy Reymonta, niezależnie od tego jak oceniać pewne zdarzenia i alianse, w sferze organizacyjnej i strukturalnej dzieją się rzeczy dość niezwykłe. Oto rozkręca się tu koncept pogardzany u nas od czasów ustrojowej transformacji, która w zastraszającym tempie grzebała wielosekcyjne kluby. Utrata mecenatu - resortowego lub zakładowego - w połączeniu z brakiem znajomości nowych biznesowych mechanizmów, porzuceniem sportu przez państwo i raczkującym sponsoringiem utrwaliła przekonanie, że trzymanie wielu srok za ogon gwarantuje jedynie finansową ruinę. Wprawdzie akurat w murach „Białej Gwiazdy” z tym poglądem zawsze próbowano dyskutować, a wraz z prezesem Ludwikiem Mięttą-Mikołajewiczem utrzymywała się tęsknota za dawną multidyscyplinarną potęgą, niemniej wolny rynek dał się krakowianom bardzo mocno we znaki.
Wbrew utrzymującym się trendom nowa Wisła zadziałała już przechwytując piłkarską spółkę, a portfolio stale rozszerza. Przytuliła szermierzy, teraz gotowa jest wyciągnąć dłoń do narciarzy z zakopiańskiej imienniczki. Tego nie wymyśliliby najstarsi, ano właśnie, hipsterzy. Warto jednak zwrócić uwagę nie tylko na symbolikę tego gestu i odwołanie się do tradycji, tudzież efekt marketingowy. Wisła Zakopane to przypadek jeden z wielu - klubu, który od lat z trudem wiąże koniec z końcem, ograniczającego, a nie rozwijającego działalność. Polski sport przez lata się zmieniał i ewoluował, ale akurat o klubach zapomniano i nie wymyślono złotej formuły ich finansowania. Samorządowa kroplówka jest dobra, ale - w obecnym wymiarze - tylko do podtrzymywania podstawowych funkcji życiowych. A czasem nie wystarcza nawet do tego. Tymczasem bez mocnych klubów nie będzie mocnego wyczynowego sportu. „Biała Gwiazda”, chcąc nie chcąc, wyznacza więc nowy kierunek. Co dwie Wisły, to nie jedna. Albo jakoś tak. Ciekawe, co z tego wyjdzie.
Follow https://twitter.com/sportmalopolska