Szczerze mówiąc, sądziłem nawet buńczucznie, że jestem już całkiem znieczulony, zwłaszcza na obyczajowe ekscesy. Bo cóż może człowieka poruszyć? Jakaś parada miłości w Berlinie? Reportaż z dzikich ostępów, gdzie odbywa się krwawy rytuał - ścigany przez rządowe służby i ekologów ze względu na ryzyko sanitarne lub brutalność? Wszystko to już widziałem. A jednak gdy zobaczyłem migawki z Wielkiej Brytanii, w których ludzie cieszą się z tego, że umarła Margaret Thatcher - szczęka mi opadła.
Ci Anglicy z miasta Londynu grali na gitarach, tańczyli z radości, śpiewali, klaskali i otwierali butelki szampana, a wszystko to dlatego, że umarła stara kobieta, były premier.
Oczywiście, Anglicy mogą powiedzieć, że "są w ojczyźnie rachunki krzywd" itd., ale ja i tak nadal nie rozumiem. Jeszcze gdyby chodziło o pojmanie i egzekucję jakiegoś tyrana, za którym agenci Jej Królewskiej Mości uganiali się bohatersko po całym świecie - no, można by taką prymitywną, pierwotną radość zrozumieć. Ale śmierć zabrała baronessę Thatcher z londyńskiego hotelu Ritz, na pewno bardzo luksusowego. Zabrała ją w podeszłym wieku, szybko i chyba bez zbędnych korowodów. Wszystko zgodnie z zasadami, prawem i obyczajem. Tylko pozazdrościć.
Niesamowicie wyglądał ten tłum rozradowanych Angoli - jakoś tak pogańsko i celtycko. Znajomy mówi, że taka szczerość uczuć to efekt praktykowania wolności. Że ci Anglicy pokazują to, co czują, a my, zza "żelaznej kurtyny", przyzwyczajeni do maskowania się, jesteśmy tym zaskoczeni. To fakt, ja jestem zaskoczony i wobec takiej praktyki wolności zamykam się w kokonie swojego niesmaku.