Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Szewców rujnuje masówka

Halina Gajda
Halina Gajda
Antoni Słota przez niemal sześćdziesiąt lat pracował jako szewc. Łatał buty mieszkańcom Biecza i Gorlic. Wszyscy wiedzieli, że zabiera się do pracy, bo gdy brał buty do ręki, to zaczynał śpiewać.

Nie wiem, kto wymyślił, że szewc bez butów chodzi. Ja przynajmniej nigdy nie chodziłem - mówi z uśmiechem Antoni Słota i prowadzi mnie do niewielkiej szopy na podwórzu domu w Strzeszynie.

- O, tyle z warsztatu mi tu zostało - pokazuje niewielki stolik z mnóstwem młotków i szydeł. Obok, w lnianym worku, drewniane szewskie kopyta. Jest ich kilkadziesiąt. Słota bierze jedno do ręki. Ogląda ze wszystkich stron. -Tylu nas kiedyś szewców było. Wszystko już praktycznie pomarło - mówi ze smutkiem. - Z tych, co u mistrzów się szkolili, to chyba ja się tylko ostałem - podkreśla.

Co jest siłą napędową szewca? Oczywiście miód
Kogo by nie zapytał w Strzeszynie o drogę do Antoniego Słoty, każdy pokaże. Napotkani przy okazji pytają, czy jadę naprawiać buty. Zgodnie z prawdą mówię, że na wywiad. Do gazety. - To sobie pani posiedzi u niego do wieczora - mówią mi ze śmiechem. - Antkowi gęba się nie zamyka - dodają od razu.

W końcu trafiam na miejsce. Z drewnianego domu wychodzi mężczyzna. Czterema susami pokonuje kilkanaście dzielących nas metrów. Z trudem za nim nadążam. Pokazuje wspomnianą szopę z warsztatem. Zachęca: pani sobie popatrzy, ja po krzesła polecę. Zanim się obejrzę, jest z powrotem. Usadawiamy się wygodnie. - Mam 77 lat i ciągle uwielbiam tę robotę - mówi z powagą. - Nigdy mi się nie znudziła, a przecież zeszło mi przy niej grubo ponad pół wieku - dodaje.

Na szkolenie do mistrza trafił, gdy był nastolatkiem. Bez żadnych rodzinnych szewskich tradycji. Po prostu jego ojciec uznał, że wcześniej czy później wybuchnie wojna. Wtedy zaś jedyny pewny żywot mają piekarze i szewcy. W 1957 roku zaczął więc pracę w spółdzielni w Bieczu. Dwa lata później zgarnęło go wojsko. Trafił do Krakowa. Szkolili go na... sapera. - Z szewstwem to miałem tyle do czynienia, że czasem szef naszych wojskowych magazynów podrzucał mi do naprawy buty swojej żony - wspomina. - Dopiero jak wróciłem do cywila, zaczęło się na dobre - wspomina. - Robiłem koło butów wszystkich najważniejszych w okolicy, od urzędników z ratusza, przez lekarzy, po księży - śmieje się.

A energia? Ano, jak mówi, każdego wieczoru zalewa kilka łyżek miodu ciepłą wodą. - Rano wypijam duszkiem - zdradza receptę.

Szewcy tak naprawdę butów nie szyją
Od razu zastrzega, że szewcy samodzielnie całego buta nie szyją. Dzielą się na cholewkarzy i spodziarzy, czyli tych, którzy robią podeszwy. Mało który potrafi sam zrobić jedno i drugie. Z kilku powodów - nie można być mistrzem we wszystkim, po drugie - inny sprzęt jest potrzebny do jednego, inny do drugiego. Pan Antoni nad młodymi kolegami ma jednak pewną przewagę. Na praktykach uczył się robienia butów od A do Z.

- Najlepsza jest kozia skórka - po wyprawieniu miękka jak pieluszka, daje się pięknie formować. Modelować buta z takiej to sama przyjemność - opowiada.

Formę cholewki najpierw rysuje się na papierze, wycina i dopiero wtedy przykłada na kawał skóry. Poza tym butów nie szyje się na miarę, tylko na kopyto. Dopiero gdy podeszwa i cholewka są zeszyte, całość modeluje się do stopy klienta.
Zanim jednak połączy się oba elementy, trzeba zrobić coś jakby podpodeszwę. Najczęściej z cienkiej elastycznej skóry, która łączy spód obuwia z jego wierzchem, okłada się nią też podeszwę.

- My, szewcy, mówimy o niej brandzel. Choć mało widoczna, to tak naprawdę fundament buta. Musi leżeć idealnie, nie może być żadnych dużych zagnieceń ani fałdek, bo inaczej będzie uwierała - opisuje fachowo. - Całą sztuką było, przybicie drobnymi gwoździkami cholewki - miejsce po miejscu - precyzuje nasz rzemieślnik. Zelówki i podeszwy robiło się natomiast z kruponu, najgrubszej i najtrwalszej części skóry. - Zadanie też ważne, bo przecież na zelówkach chodzimy - muszą być na tyle grube, by się łatwo nie niszczyć, ale i tak cienkie, by kroki stawiało się wygodnie - tłumaczy obrazowo.

A obcasy? No cóż, kiedyś panie zadowalały się prostym obcasem-klockiem, który był trochę jak kanapka, bo złożony z kilku warstw skóry nałożonych jeden na drugim i porządnie połączonych drewnianymi kołkami. - Oj, jak patrzę na te szpilki, co teraz chodzą, to się nieraz zastanawiam: jak to robić? Trzeba by mieć kawałek stali, jakiej czy co - mówi. - Chyba bym nie zrobił - wzdycha kręcąc głową.

Piękne muzykowanie przy łataniu wskazane
Pan Antoni przez wiele lat prowadził w Bieczu swój niewielki zakład. I bynajmniej nie but ani żadna szewska dratwa była jego znakiem rozpoznawczym, lecz... śpiew. Jak na zawołanie, nad moją głową rozlega się gromkie: „dziewczyno, nie kochaj bogatego, bogactwo, uroda szybko minie, miłość, wzajemność nie zaginie...”.

- Jakoś tak mam, że muzyka sama mnie niesie - przyznaje. - Jak mi wpadnie coś w ucho, to potem sobie podśpiewuję dla przyjemności. Ale śpiewaniu to może lepiej dajmy spokój, bo ani profesjonalistą nie jestem, ani żadnym innym. Chcieli mnie wprawdzie do chóru kościelnego, ale wtedy to ja czasu nie miałem, bo roboty było po pachy - opowiada i równocześnie przegrzebuje niewielki drewniany stolik z szufladkami.

- O, jest - podrywa się. - Tak wygląda ambus szewski, inaczej mówiąc żelazko - pokazuje niewielki młoteczek. - Rozgrzewało się go w ognisku, a potem wypalało brzegi obcasów i w ten sposób wygładzało - opisuje.

Do gładzenia wykorzystywane były też szkło, a konkretnie jego potłuczone kawałki, którymi pocierało się obcas, żeby zlikwidować nierówności. Trzeba to było robić na tyle mocno, by chropowata powierzchnia była jak najgładsza, ale jednocześnie na tyle lekko, by obcasa nie ponacinać.

Butów to kiedyś było u mnie od groma
Jest jeszcze maszyna. Niby do szycia, ale nie całkiem. Zamiast klasycznego pulpitu ma coś jakby dyszel. - To żeby cholewkę naciągnąć. Na przykład od kozaka albo takiego wysokiego botka. Zamki się na niej wszywa albo łaty na dziury nakłada. Nici specjalne są potrzebne - mówi. - Trudno je urwać. Prędzej palce przetnie - przestrzega.

Z rozrzewnieniem wspomina czasy, kiedy butów miał wokół na stosy. - To czasy stanu wojennego były. Ludzie nakładali łaty na łaty. Buty były niemal wieczne - opowiada. - A teraz? Miałem tu kiedyś takie, co jeszcze miały metkę. Fleki trzeba było im wymienić. Tylko jak je do takich „luksusów” przybić, jak nowe buty kosztowały 12 złotych, a za fleki trzeba było wziąć 14? - pan Słota pyta sam siebie.

Przy okazji spogląda na moje stopy. Kręci głową. - Długo to paniusia w tych sandałkach już nie pochodzi. Korek na podeszwie cienki, słabej jakości. Już się kruszy - przestrzega. Gdy próbuję tłumaczyć, że buty mało nie kosztowały, przerywa stanowczo: - Buty to kiedyś kilka lat przetrwały. A dzisiaj? Co najwyżej sezon, góra dwa. Takie czasy.

Gazeta Gorlicka

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska