Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tomasz Marczyński: Nigdy się nie poddałem. Kocham jazdę na rowerze i czerpię z tego radość. To jest mój cel, sukcesy są tylko dodatkiem

Arlena Sokalska
Arlena Sokalska
Unipublic/Photogomez
Ścigam się po to, by po raz kolejny odpowiedzieć sobie na pytanie: czy dam radę? I odpowiedź zawsze jest taka sama: dam radę. Kolarstwo to jest sport tak ciężki fizycznie, że trzeba być mentalnie naprawdę dobrze nastawionym, żeby sobie poradzić z gigantycznym wysiłkiem. Umysł wciąż musi motywować ciało - mówi kolarz ekipy Tomasz Marczyński (Lotto Soudal), czterokrotny mistrz Polski, zwycięzca dwóch etapów na Vuelta Espana 2017.

Ostatni dzień sierpnia 2017 r., Vuelta Espana. Wpada Pan na metę 12. etapu niczym król: samotnie, szeroko rozłożone ręce. To Pana drugie zwycięstwo etapowe na tym wyścigu. Często Pan wraca do tamtych chwil?
Dosyć często, bo w moim salonie wisi zdjęcie z mety w Sagunt, pierwszego etapu, który wygrałem na Vulecie. Te dwa zwycięstwa etapowe to bardzo miłe wspomnienia.

I największy sukces w karierze? Czy była jakaś inna wygrana, obiektywnie może mniej ważna, która była dla Pana bardziej znacząca?
Myślę, że jednak sukces z Vuelty cenię najbardziej. Mam na koncie kilka tytułów mistrza Polski i inne zwycięstwa, ale to były wyścigi mniejszej rangi. Wygrać jeden etap na wielkim tourze to już jest sukces, a wygrać dwa na jednej imprezie to wielkie osiągnięcie. I wielka satysfakcja.

Żałuje Pan czasem, że nie został skoczkiem narciarskim? Pytam trochę przekornie o popularność tej dyscypliny. Bo tak naprawdę dopiero te dwa wygrane etapy na Vuelcie sprawiły, że szeroka publiczność usłyszała, kim jest Tomasz Marczyński.
Nie jeżdżę po to, żeby wszyscy wiedzieli, kim jest Tomasz Marczyński, i bili mi brawo. Po prostu kocham jazdę na rowerze i czerpię z tego radość. Każdego dnia, nie tylko wtedy gdy mogę się ścigać i rywalizować, ale też wtedy gdy wstaję rano, biorę rower i jadę. To jest mój główny cel, a wygrane etapy i sukcesy to dodatkowa przyjemność.

W ciężkich sytuacjach człowiek sam się okłamuje, bo do mety jest wciąż daleko, ale umysł wciąż musi motywować ciało

Jest Pan kolarzem, który miał w trakcie kariery wiele ciężkich chwil, dopadały Pana choroby, były też kłopoty z teamami, musiał Pan zatrudnić się w ekipie tureckiej. Równie dobrze mógłby Pan wtedy powiedzieć: wystarczy, mam dosyć. Co Pana motywuje do tego, żeby nie rezygnować, żeby walczyć dalej?
Było bardzo wiele trudnych momentów. Ale jak mówiłem wcześniej: rower i kolarstwo to moja wielka pasja. Mija czas, mijają lata i w ogóle mnie to nie nudzi. Wprost przeciwnie - coraz większą radość czerpię z tego, co robię. I myślę, że ta satysfakcja jest właśnie głównym motywem, głównym impulsem do tego, że nigdy się nie poddałem, że zawsze staram się dalej walczyć i udowadniać coś - nawet nie komuś, tylko samemu sobie. Robiłem to dla swojej satysfakcji i po to, żeby się po raz kolejny sprawdzić i po raz kolejny odpowiedzieć sobie na pytanie: czy dam radę? I odpowiedź zawsze jest taka sama: dam radę.

A nie miał Pan takiego momentu, zwłaszcza przy okazji tego drugiego zwycięstwa na Vuelcie: OK, sobie już coś udowodniłem, ale mam też innym coś do udowodnienia?
Jeżdżę na rowerze i to jest moja prywatna satysfakcja. Owszem, na mojej drodze stawali ludzie, którzy niekoniecznie mi pomogli, a nawet wręcz przeciwnie - chcieli przeszkodzić. Nie chcę do tego wracać, ludzie, którzy znają się na kolarstwie, którzy znają się na sporcie, wiedzą, co się stało. Nie muszę o tym opowiadać, bo wszystko jest jasne. A ja znalazłem swoje miejsce w światowym peletonie.

KTO WYGRA WYŚCIGI TRYPTYKU ARDEŃSKIEGO

Ekipa Lotto Soudal ma do Pana duże zaufanie, w poprzednim sezonie szefowie podpisali z Panem kontrakt do 2020 roku, co się nieczęsto zdarza w zawodowym peletonie, zwykle są to umowy dwuletnie. Czuje się Pan doceniany?
Bardzo. Teraz zostałem mianowany kapitanem drogowym na całą kampanię ardeńskich klasyków, a od ubiegłego roku pełnię rolę mentalnego kapitana w drużynie. I z wyścigu na wyścig moja pozycja w drużynie się umacnia. Ekipa jest bardzo zadowolona z mojej postawy, nie tylko jako sportowca, ale i człowieka. I podobnie jest z mojej strony. Czuję się świetnie w tym teamie, dlatego doszliśmy do takiego etapu, że związaliśmy się umową na trzy lata - co jak pani powiedziała, nie jest normą, jeśli chodzi o kolarskie kontrakty. Ale to wynika z tego, że zarówno z jednej, jak i z drugiej strony jest bardzo duże zaufanie.

Lotto Soudal to nie jest ekipa, o której media się rozpisują w stylu „kolarska Barcelona” czy inny „kolarski Real”, to raczej jeden z tych tzw. mniejszych teamów, zatrudniający głównie Belgów. Ale z drugiej strony, to jest team, który kochają kibice, bo macie w sobie nutę szaleństwa, nutę zrywu. Kilka tygodni temu Thomas de Gent zwyciężył w Katalonii wbrew wszystkim. Macie wiele takich zwycięstw - wyszarpanych, wydartych, przypłaconych potwornym wysiłkiem. To jest jakiś team spirit, czy tak się po prostu złożyło, że akurat tacy kolarze się zebrali w jednej drużynie?
Trochę tak jesteśmy dobrani. Jesteśmy drużyną, która lubi jeździć ofensywnie, nie lubi kolarskiego kalkulowania, gdzie wszystko jest zaplanowane, wyliczone. Lubimy jazdę z polotem, czasami dajemy się ponieść emocjom, czasami mocno ryzykujemy. Nie zawsze wygrywamy, ale kibice takie właśnie kolarstwo lubią: ataki, ofensywna jazda podoba się wielu osobom. Myślę, że to znak rozpoznawczy Lotto Soudal. Jesteśmy drużyną wojowników.

Nie za mało jest takiego kolarstwa w dzisiejszym peletonie? Nie ma Pan takiego poczucia, że trochę za dużo jest kalkulacji i wyliczeń? Te słynne pociągi Sky w górach, gdy jadą wiele kilometrów i nikt nie jest w stanie zepsuć im szyku, nic się nie dzieje. I człowiek ogląda ten Tour de France i myśli: zobaczyłbym, czy zobaczyła jakiś inny wyścig, jakąś prawdziwą akcję.
Jestem zwolennikiem takiego kolarstwa, jakie my w Lotto Soudal staramy się tworzyć i promować. Oczywiście każdy ma inne cele. Moim celem jest to, żeby mieć jak największą frajdę z tego, co się dzieje podczas wyścigu. Niektóre drużyny myślą tylko o zwycięstwie, a potem i tak nic im z tego nie wychodzi. Każdy stawia sobie cel, by wygrać. Ale można wygrać - i nawet czasem przegrać - w bardziej ciekawy sposób.

Pokłócił się Pan kiedyś z dyrektorem sportowym, który kazał coś robić, a Pan powiedział: nie, nie, nie, mam swoje lata, swoje doświadczenie, wiem lepiej, że to kompletnie bez sensu, robię swoje?
Nigdy. A moi obecni dyrektorzy sportowi mają do mnie pełne zaufanie. Nigdy nie słyszałem, że mam zrobić to lub tamto. Nawet kiedy pomagam liderowi, takiemu jak Tim Wellens, dobrze współpracujemy. Nie jestem wykorzystywany do tego, by gonić ucieczkę, jestem takim bardziej „ekskluzywnym” zawodnikiem, który ma się opiekować liderem podczas wyścigu. Znam swoje zadania i ogólnie - wbrew temu, co mówią niektórzy ludzie w Polsce - nie jestem człowiekiem konfliktowym (śmiech).

Wspomniał Pan Tima Wellensa. Kiedy podczas wyścigu pada deszcz i jest zimno, trzeba go zawsze brać pod uwagę jako faworyta. Czy Pan, jak przystało na polskiego kolarza, woli, żeby było ciepło? Trochę żartuję, ale wbrew temu, co można by sądzić, większość naszych kolarzy lubi wysokie temperatury, a nie deszcz, zimno i jazdę na rantach. Pan również?
Zdecydowanie tak (śmiech). Nienawidzę zimna i deszczu, uwielbiam, jak są upały po 40 stopni i dużo lepiej się czuję w takich warunkach. Ale tak naprawdę jest to kwestia mentalna. Kiedy mam zadania na wyścigu, a pada śnieg i jest 0 stopni, też jestem w stanie jechać. Chociaż gdybym mógł wybierać, wolałbym jeździć tylko te wyścigi, które są rozgrywane w upale. Podobałby mi się taki regulamin UCI, że jeździmy tylko wtedy, gdy świeci słońce i jest ciepło (śmiech).

To dlatego mieszka Pan w Hiszpanii, w okolicach Granady? Tam jest w zasadzie zawsze bardzo ciepło.
Uwielbiam Andaluzję, uwielbiam Granadę, to piękne miasto. Świetny klimat, świetne tereny do treningu. Niedaleko są góry Sierra Nevada, więc można tam trenować na wysokości, jest też morze, można popływać, poopalać się na plaży. Świetne miejsce do życia.

Ma Pan tam też sporo kibiców. Pamiętam etap na Vuelcie kilka lat temu, kiedy był Pan w ucieczce, a cała szosa była wypisana inicjałami „TM”.
Mam bardzo duże grono przyjaciół i kibiców, teraz nawet więcej niż kilka lat temu. Tam kolarstwo jest bardzo popularne, wiele osób jeździ na rowerach. Podczas treningu w weekend jestem w stanie minąć 100-200 amatorów, którzy też trenują prawie jak zawodowcy. Popularność kolarstwa jest w Andaluzji niesamowita, więc znają mnie i pozdrawiają. A po ostatniej Vuelcie to się jeszcze nasiliło.

Przez wiele lat był Pan zawodnikiem, który mógł cieszyć najwyższym polskim miejscem we Vuelta Espana - to była 13. lokata w 2012 r. Potem dopiero Rafał Majka zepchnął Pana, bo zajął miejsce na podium. Ma Pan takie poczucie, że gdyby nie przeciwności losu czy choroby to mógłby Pan walczyć o klasyfikację generalną wielkich tourów?
Życie potoczyło się tak, jak się potoczyło. Może gdybym wtedy zajął miejsce w dziesiątce, nigdy nie wygrałbym tych dwóch etapów? Zawsze staram się widzieć pozytywy w życiu, widocznie tak miało być i wszystko jest OK.

A nie ma Pan poczucia, że za mało Polaków jeździ na tym najwyższym poziomie w World Tourze? Pytam również dlatego, że Pana nazwisko - obok Kasi Niewiadomej i Rafała Majki, często wymienia się jednym tchem - trzy gwiazdy polskiego kolarstwa, które się wywodzą z małego małopolskiego klubu Krakus Swoszowice. Za mało mamy takich klubów? A może zebrało się tam grono ludzi, którzy potrafią poprowadzić młodego człowieka do wielkich sukcesów?
Myślę, że chodzi o podejście do dzieciaków. Bo przecież zapisują się dzieci w wieku około 10 lat i do około 17 roku życia tam się rozwijają. Mamy sporo talentów, ale też sporo było talentów, które się zmarnowały. Nie w Krakusie, ale w późniejszych latach, kiedy trafili do elity. Trener Zbigniew Klęk ma bardzo dobre podejście do dzieci, dla niego głównym celem nie jest zdobywanie wyników w kategoriach junior czy junior młodszy. On prowadzi te dzieciaki tak, żeby były prawdziwymi zawodowcami, kiedy osiągną wiek elity. W Krakusie pracuje się z nimi, by wpoić im zasady kolarstwa, pokazać, jak trenują najlepsi. Ale nie ma presji i myślenia tylko i wyłącznie o wyniku. Bardziej myśli się o ich przyszłości.

Co by Pan doradził młodemu człowiekowi, który się dobrze zapowiada, ma lat 17 czy 18, 19 i jest w takim najtrudniejszym kolarskim wieku, gdy trzeba wybrać, co dalej. Powinien zostać w Polsce czy postawić wszystko na jedną kartę i próbować sił za granicą?
W Polsce jest coraz więcej możliwości, jeśli chodzi o przejście do kategorii orlika, czyli ścigania się do wieku 23 lat. Kiedy ja przechodziłem do kategorii młodzieżowca, nie było takich możliwości. Podjąłem decyzję, żeby wyjechać, i trochę przetarłem szlaki. Kiedy Rafał Majka ukończył kategorię juniora, zapakowałem go w samochód i znalazłem ekipę, w której mógł się rozwijać. I tak naprawdę trochę miał otwarte drzwi, by już samodzielnie swoją karierę rozwijać. A po nim był choćby Paweł Poljański. Wszyscy trafili pod skrzydła tego samego dyrektora sportowego, u którego ja jeździłem. Od tego czasu polski młody kolarz jest o wiele bardziej szanowany i ma szerzej otwarte drzwi do kariery. Mieliśmy mistrza świata, wygrywamy etapy na wielkich tourach, a Polska kojarzy się w zawodowym peletonie coraz lepiej. Mamy też bardzo wielu utalentowanych zawodników, którzy w przyszłości mogą to kontynuować.

Mimo wszystko mam poczucie, że od kilku lat Polaków w World Tourze nie przybywa, jeżdżą wciąż ci sami. Ci młodzi mają jakąś blokadę, boją się wyjechać za granicę, walczyć o miejsce w ekipach I dywizji?
Kiedy ja przechodziłem na zawodowstwo, to w World Tourze jeździły dwie osoby, potem jedna, a teraz jest nas siedmiu-ośmiu. I mam nadzieję, że będzie więcej. Nie patrzyłbym na to tak pesymistycznie. Tendencja będzie zwyżkowa. A jeśli popatrzymy, jak wyglądało polskie kolarstwo 10 lat temu, a jak wygląda teraz to...

…przepaść?
Gigantyczna.

Wspominał Pan, że lubi ciepło, ale w tych wszystkich belgijskich klasykach, które są bardzo ważne dla Lotto Soudal, wcale ciepło nie jest. Jak w sobie można zbudować siłę, żeby ruszyć na trasę i walczyć w zimnie. Trzeba dobrze zjeść, jakoś specjalnie się ubrać?
Na pewno trzeba zjeść dobre śniadanie, bo te klasyki są dość długie i trzeba je przetrwać. Ale myślę, że to też kwestia motywacji. Trzeba myśleć: OK, warunki są trudne, ale są takie same dla wszystkich, wszyscy tak samo cierpią. Jak na mnie pada deszcz, to na innych też, jak mi jest zimno, to innym również. Może niektórym trochę mniej, bo wolą niższe temperatury, ale wszyscy jedziemy w tych samych warunkach. Staram się motywować w ten sposób, że OK, to jest tylko kilka dni w takiej pogodzie, przez więcej dni w roku świeci słońce, niż pada deszcz. Wiem, że muszę dać z siebie wszystko tylko przez parę godzin.

W kolarstwie takie nastawienie, jak to się teraz modnie mówi - przygotowanie mentalne - jest ważne?
Bardzo ważne. To jest sport tak ciężki fizycznie, że trzeba być mentalnie naprawdę dobrze nastawionym, żeby sobie poradzić z gigantycznym wysiłkiem. Szczególnie podczas wyścigów wieloetapowych, wielkich tourów, kiedy to zmęczenie się potęguje, a trzeba jechać przez trzy tygodnie.

Wtedy trzeba coś sobie w głowie powtarzać? Albo wtedy kiedy atakuje się solowo, jak Pan na etapie do Antequery, i jedzie samotnie ponad 20 kilometrów?
O tak! Na tym etapie wciąż powtarzałem sobie: do końca góry idę fulla, a później już jest właściwie tylko jazda w dół. Na górze miałem 50 sekund przewagi i później jechałem od zakrętu do zakrętu. Do mety było potem 15 kilometrów, a ja wciąż sobie odmierzałem: to jeszcze do zakrętu, to jeszcze do szczytu tej hopki. W takich sytuacjach człowiek sam się okłamuje, bo do mety jest wciąż daleko, ale umysł wciąż musi motywować ciało.

A poza wyścigami, kiedy jest brzydka pogoda, a trzeba wyjść na trening, chociaż się nie chce? Wtedy też umysł musi oszukiwać ciało?
Wybrałem do życia taki kraj, żeby nie mieć podobnych problemów (śmiech). Jak czasami pada dzień, to sobie odpuszczam. Ale jak już pada kilka dni, to wtedy muszę iść na rower (śmiech). Rzadko się to zdarza, a czasami nawet fajnie pojechać w deszczu. Zresztą w perspektywie całego roku to jest tak naprawdę kilka godzin.

Niedawno miał Pan nieprzyjemne zderzenie z autem. Czuje Pan lęk, że gdzieś za zakrętem zawsze czai się niebezpieczeństwo, bo jakiś kierowca nie szanuje kolarza czy zwyczajnych rowerzystów?
Na drodze jest coraz większy ruch, więcej ludzi jeździ na rowerach, więcej ludzi jeździ samochodami. W Hiszpanii nie mogę narzekać, bo jeśli chodzi o respekt kierowców wobec kolarzy, jest OK. Ale oczywiście wypadki się zdarzają i akurat tym razem miałem mniej szczęścia. Mogło się skończyć gorzej.

Myśli Pan, że kolarstwo w ostatnich latach bardzo się zmieniło? Rozmawiałam kiedyś z Sylwestrem Szmydem i on mówił, że dawniej kolarstwo było inne, że był większy szacunek dla lidera wyścigu, że zawodnicy przestrzegali tych niepisanych zasad peletonu. Jeździł Pan wtedy, jeździ Pan teraz. Też ma Pan takie wrażenie, że w kolarstwie skończyła się pewna dobra epoka?
Wręcz przeciwnie. Sylwek mówił też, że jak przychodził do ekipy ktoś młody, to musiał swoje odpracować. Ja się z tym nie zgadzam. Wtedy bywało, że przychodził do teamu młody kolarz, mógł wygrywać, ale nie - mówili mu: musisz poczekać, bo na razie wygrywają starsi. Dziś tak nie jest - i bardzo dobrze. To jest sport i wygrywa ten, który jest lepszy. Nie ma tak jak kiedyś - jestem starym mistrzem, to ty, młody, musisz mieć respekt. Każdy w ekipie powinien być tak samo traktowany, niezależnie od tego czy jest neo pro, czy starym wyjadaczem. Oczywiście to musi działać w obie strony. Młody kolarz powinien mieć szacunek do starych mistrzów, ale i stary mistrz do tego młodszego.

Kolarstwo to jest sport tak ciężki fizycznie, że trzeba być mentalnie naprawdę dobrze nastawionym, żeby sobie poradzić z gigantycznym wysiłkiem. Szczególnie podczas wyścigów wieloetapowych, wielkich tourów, kiedy to zmęczenie się potęguje, a trzeba jechać przez trzy tygodnie.

W dawnych czasach było też tak, że jak ktoś był pomocnikiem, wtedy mówiło się: gregario, to był już nim właściwie na zawsze. Ma Pan na wyścigi w Ardenach wyznaczoną rolę kapitana drogowego, bardziej prestiżową, będzie Pan na trasie ogarniał całość ekipy. A z drugiej strony, Pan, jako kolarz utytułowany, z czterema tytułami mistrza Polski i wieloma wygranymi na koncie, musi spełniać rolę pomocnika. Trzeba się jakoś na to przestawić? To kwestia mentalna czy po prostu myślenie: przychodzę do pracy i mam zadanie do wykonania?
Zależy, jakie ma się podejście do kolarstwa. Kiedy jadę w wyścigu i wykonałem swoją pracę, a kolega zwieńczył ją zwycięstwem, mam prawie tak wielką satysfakcję i cieszę się tak samo, jak gdybym to ja wygrał. Zdaję sobie też sprawę z tego, że niektórych wyścigów nie mógłbym wygrać, choćbym nie wiadomo jak się wysilał. To, co mogę zrobić, to dołożyć się do zwycięstwa swojego lidera. Moja ekipa Lotto Soudal jest taką drużyną, że kiedy mogę powalczyć dla siebie, to taką szansę dostaję. Nie jest tak, że jestem wiecznym pomocnikiem i tylko komuś pomagam. Umiem pomagać - i robię to chyba dobrze, bo jestem za to doceniany - ale i jestem w stanie dalej wygrywać.

Część kibiców często nie widzi Pana pracy. Bywa też tak, że ona została wykonana, zanim rozpoczęła się transmisja z wyścigu. To nie jest frustrujące, że Pan się napracował, a mało kto to zobaczył?
Nie. Zupełnie nie. Jeśli wiem, że dobrze wykonałem swoją pracę, to kwestia, czy ktoś to zdążył zobaczyć, jest dla mnie drugorzędna.

Ale jest miło, kiedy kibice piszą np. na Twitterze: „superrobota”?
Zawsze miło, gdy ktoś dopinguje i gdy ktoś wspiera. Zwłaszcza w tych trudniejszych chwilach. To też jest dla mnie motywacja.

Tomasz Marczyński
Kolarz Lotto Soudal, drużyny rangi World Tour. Ma na koncie cztery tytuły mistrza Polski, w 2017 r. wygrał dwa etapy na Vuelta Espana. W niedzielę wystartuje w wyścigu Amstel Gold Race, potem w Walońskiej Strzale (18 kwietnia) i monumencie Liège-Bastogne-Liège (22 kwietnia). Transmisje z wyścigów w Eurosporcie.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Trener Wojciech Łobodziński mówi o sytuacji kadrowej Arki Gdynia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Tomasz Marczyński: Nigdy się nie poddałem. Kocham jazdę na rowerze i czerpię z tego radość. To jest mój cel, sukcesy są tylko dodatkiem - Portal i.pl

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska