Przez kolejne lata przyglądałam się jej jednak (także dlatego, że mam znajomych pracujących w jej fundacji) z coraz większym szacunkiem, wręcz - podziwem. To kobieta, która mimo swoich 64 lat pracuje do późnego wieczora w teatrze, a już bladym świtem wysyła dziesiątki maili. Organizuje kilka dużych festiwali, sama przygotowuje program telewizyjny i kieruje zespołem kilkudziesięciu osób. Po to, by - jak mówi - nie zostawiać swoich niepełnosprawnych intelektualnie podopiecznych bez pomocy. I takim tytanom pracy, tak sobie myślę, można wybaczyć, że czasami mają gorszy dzień, czasem przeklną, ochrzanią, bywają niemili. Szczególnie jeśli robią coś dla innych.
Oczywiście ani Anna Dymna, ani nikt z nas nie pomaga bezinteresownie. Biolog będzie tłumaczył, że ewolucja wyposażyła nasze mózgi w chemiczne mechanizmy, które nagradzają nas ze działania służące przetrwaniu gatunku - a więc również za pomaganie słabszym jego przedstawicielom. Dymna obrazowo wyjaśnia, że pomaganie przypomina jej uczucie ulgi po wyrwaniu chorego zęba. Zapewne chodzi o wyrzut dopaminy, czyli hormonu szczęścia. Psycholog wytłumaczy to prościej: pomagając innym, sprawiamy przyjemność i sobie.
Tyle że większości z nas w poszukiwaniu tego rodzaju szczęścia wystarczy wrzucenie raz w roku kilku złotówek do puszki WOŚP-u albo oddanie jednego procenta podatku. Ludzi, którzy całkowicie poświęcają się dla potrzebujących, oddając im kawał swojego życia (choć wcale by nie musieli), jest wciąż niewielu. Dlatego Dymna, cała jej ferajna i inni ludzie prowadzący w tym kraju fundacje zasługują na szacunek.