Ślimacze zbiory, oczywiście te legalne, będą trwały tylko do końca maja. Zbierać można tylko okazy o muszli, której średnica jest większa niż trzy centymetry. Nasz mięczak dla jednych wykwintne danie, dla innych okazja do zarobku.
Zdecydowana większość mięczaków trafi na francuskie i brytyjskie stoły. Co ciekawsze, pod handlową nazwą ślimaka burgundzkiego. Fatalne niedopatrzenie marketingowe, gdyż nasze żyjące na wolności mięczaki odznaczają się wybornym i doskonale rozpoznawanym przez tamtejszych degustatorów smakiem. Jeśli coś jest dobre, to zasługuje na markę. Choćby produktu ekologicznego i tradycyjnego. I cenę adekwatną do jakości.
Teraz szczypta ekonomii. Prawdopodobnie w tym roku zbieracze dostaną w skupie po trzy, cztery złote od kilograma śliskiego rarytasu. Prawdopodobnie, gdyż ceny dyktuje podaż towaru. W ciągu dnia w dobrym miejscu i przy wilgotnej pogodzie można zebrać kilkadziesiąt kilogramów. Zysk niezbyt niewielki, jeśli nie liczyć pracy na świeżym powietrzu. Prawdziwe pieniądze pojawiają się dopiero nad Loarą i Tamizą, gdy polskie winniczki przechrzczą na burgundzkie. I zmienią ceny na zdecydowanie wyższe. Choć nie są to miliony, to i tak zarobią inni.
