Owadzie wielkości kciuka, którego znalazłem w roboczych rękawiczkach. Prawie włożyłem ją na dłoń z szerszeniem w środku. Skąd? Jak? Zrobiło się paskudnie zimno i wielki owad poszukał sobie schronienia przed chłodem.
Czterdzieści jeden milimetrów brązowo żółtego ciała. Mocne skrzydła. Wielka głowa z groźnymi żuwaczkami. Wiem, o co zapytacie: a gdzie jadowe żądło? Gdy zbliżyłem palec zaczęła trwożliwie przebierać odnóżami i skrzydłami. Wreszcie spadła na grzbiet bezsilnie przebierając sześcioma kończynami. Palcem postawiłem ją na nogach, czym zapewne zaskarbiłem sobie wdzięczność. Nie dość, że zaczekała aż wróciłem z telefonem, to jeszcze cierpliwie pozowała do fotografii.
Potem było wspólne co nieco. Mając przed oczyma szerszenie menu zaserwowałem porcyjkę siekanego i surowego fileta z kurczaka. W sam raz dla owadożernego drapieżcy. Odmówiła ze wzgardą, ale posmakowała okruszyny chleba z miodem.
No proszę, królowa jarosz. Bardzo pokojowo nastawiona, gdyż jadowe żądełko nawet nie ujrzało dziennego światła. Puściłem ją na świat, gdy słońce mocniej przyświeciło. Teraz pewnie urabia się po łokcie, by wykarmić pierwsze robotnice. Królowa i założycielka rodu, a póki co, samotna matka.
