

PUNKT ZDOBYTY, CZY DWA STRACONE?
Remis Wisły Kraków w Gdańsku z Lechią zostałby na pewno zupełnie inaczej przyjęty, gdyby „Biała Gwiazda” wcześniej nie gubiła tak punktów na potęgę z drużynami z dołu tabeli. To dlatego postawiła się w sytuacji, gdy odrabiania tych strat musi szukać wszędzie, w każdym meczu. I z tego punktu widzenia oczywistym jest fakt, że 0:0 w piątkowy wieczór trzeba bardziej potraktować jako stratę dwóch punktów niż zysk jednego.

BRAK OGNIA W OFENSYWIE
Do tej pory można było mówić, że Wisła jest nieskuteczna, bo ktoś nie dogra w ostatniej fazie akcji czy odda nie taki strzał jak powinien. Tym razem mieliśmy jednak przede wszystkim zwykłą ligową młockę w środku pola, a w ofensywie ognia było bardzo, bardzo mało. Z obu stron zresztą.

BRAK RYZYKA, ZA DUŻO RYZYKA
Żeby stwarzać sytuację czasami pod bramką rywala trzeba podejmować ryzyko. Było tego bardzo mało ze strony wiślaków. Niepotrzebnie natomiast ryzykowali w sektorach boiska, gdzie było to zupełnie niepotrzebne. Stąd brały się m.in. proste straty np. Josepha Colleya czy Marca Carbo, którzy bawili się jakieś niepotrzebne dryblingi atakowani przed dwóch, trzech rywali jednocześnie. Szczęściem Wisły było to, że Lechia w ofensywie była w piątkowy wieczór tak samo nieudolna jak goście.