Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wodecki: Najlepsze były święta, kiedy byłem dzieckiem

Paweł Gzyl
Wacław Klag
O pierwszych koncertach charytatywnych, chodzeniu do święcenia w krótkich spodenkach, czystej wodzie na śmigus-dyngus, wędlinie z prawdziwego mięsa, kultywowaniu świątecznych tradycji, rodzinnych spotkaniach i nadziei na niebo - mówi Zbigniew Wodecki w rozmowie z Pawłem Gzylem.

Panie Zbyszku: będzie Pan na święta w domu?
Jak zawsze!

Naprawdę?

Jeżeli mi się zdarzyło raz czy dwa nie być, to tego nie pamiętam.

Czyli lubi Pan święta?
Akurat z Wielkanocy mam wyjątkowo miłe wspomnienia. Jako dziecko mieszkałem na ulicy Ułanów. To było zaraz przy lotnisku i koszarach wojskowych. A poza tym były tam łąki, bo nie wybudowali jeszcze Ugorka i Olszy. W tamtejszym kościele miałem wujka księdza, od dziecka do nas przychodził. Fantastyczny gość: uwielbiał operę, śpiewał. Jak słyszał, że śpiewa Beniamino Gigli, to płakał. Przyjaźnił się z moim ojcem. Kiedy zacząłem się uczyć grać na skrzypcach, to potrafiłem wyrzeźbić "Ave Maria" i inne pieśni kościelne. Ponieważ wtedy nie było tylu programów telewizyjnych, wszyscy ludzie chodzili na procesje. Okna musiały być więc udekorowane: mama wywieszała dywan, stawiała kwiaty i święte obrazki, świece się paliły. Były też robione ołtarze. I ja musiałem stać za tą szmatą i grać na skrzypcach. Ponieważ nie było mnie widać - nie miałem takiej strasznej tremy. To były moje pierwsze charytatywne występy - w wieku ośmiu lat. I tak mi się te święta kojarzą.

A chodził Pan z koszyczkiem do święcenia?
Tak, bo siostra była starsza o dziesięć lat i już nie chciała. Zawsze był problem, czy mam iść w krótkich czy w długich spodniach. To było zresztą ważne dla wszystkich chłopaków. Krótkie spodenki to był obciach, bo dziewczynki były ładne i już się na nie zerkało. Do tego pamiętam, jak mama w ostatniej chwili prasowała mi kołnierzyk od koszuli na szyi, więc zawsze miałem szramę z lewej strony, bo za każdym razem gdzieś tam zahaczyła żelazkiem. (śmiech) To był mój znak rozpoznawczy!

Skoro były ładne dziewczyny, to pewnie ganiał Pan też za nimi w śmigus-dyngus.
No tak, lało się strumieniami, ale w tamtych czasach woda była czystsza. Nie było w niej tyle świństw, co teraz. Dlatego ogromną radością było komuś tak chlusnąć, najchętniej oczywiście dziewczynom. Ale jak nie było ich na podorędziu, to lało się,gdzie popadło. O to przecież chodziło. W końcu wszyscy się znaliśmy na tych Rakowicach.

Święta to też domowa atmosfera: mama szykowała tradycyjne potrawy?
Tak, wszystko było. Ale przede wszystkim musiał był chrzan czerwony i chrzan biały, które się potem mieszało ze sobą. Do tego sałatka jarzynowa, groszek, ziemniaki, cała reszta. No i szynka...

... co wtedy wcale nie było takie proste.

Niby nie było proste, ale rodzice mieli takie kontakty, że szynki nigdy nie zabrakło na świątecznym stole. To były takie czasy, że ludzie zarabiali odpowiednik dzisiejszych dwóch tysięcy, a wydawali - pięć! (śmiech)

I wszyscy mieli znajomych albo rodzinę na wsi.

Dlatego ta szynka i kiełbasa były naprawdę z mięsa. A nie z trocin, jak dzisiaj. Dlatego wędlina inaczej smakowała niż teraz. Zawsze też mieliśmy świetny chleb, który aż rozpływał się w ustach.

Udało się te tradycje przenieść do Pana domu?
Udało się. Teraz tylko o to chodzi, żeby moje dzieci dalej je kultywowały. Tymczasem z biegiem czasu, przy natłoku innych zajęć, których wtedy nie było, trochę się to wszystko gubi. Kiedyś nie było telefonów komórkowych, tylu programów w telewizji, komputerów i Internetu. Dlatego ludzie nie bardzo mieli co robić i gościli się nawzajem. Jadło się i gadało. A teraz nie - bo trzeba iść z dzieckiem na rowerek, a potem jest dobry film, a jeszcze później siedemnasty odcinek serialu, który trzeba obejrzeć. I okazuje się, że potraw jest za dużo i nie ma ich komu jeść.

Pana żonie udało się stworzyć ciepły dom, dlatego, że jest spoza środowiska artystycznego?
Może i tak. To ona zawsze przygotowuje wszystkie święta. Ja ograniczam się tylko do jedzenia. (śmiech)

Nawet Pan nie pozmywa naczyń?
Jak pan pokaże, że coś dobrze robi, to zaraz to wchodzi do pana codziennych obowiązków. Więc trzeba tego unikać. (śmiech)

Dzieci ma Pan już dorosłe. Będą z Wami w te święta?
Jak tylko zdrowie dopisze, bo grypa panuje i wszystkie się pochorowały.

Czyli święta to okazja do rodzinnego spotkania?
Tak. Tym bardziej że tak naprawdę najlepsze wspomnienia mamy z tych świąt, kiedy sami byliśmy dziećmi. I to chyba właśnie dla dzieci powinno się zawsze święta robić. Dorosłych to wszystko drażni: ten przepych, ta teatralizacja, nie mówiąc już polityce.

Skoro mowa o dzieciach, to nie sposób nie wspomnieć o Pana wnukach.
A tak: aż pięcioro już jest. Najmłodsza powoli zaczyna wreszcie się uspokajać. Do niedawna darła się wniebogłosy - a mnie ciężko to było znosić, bo ja lubię ciszę.

Jak się ma dzieci czy wnuki, to chyba przypomina się własne dzieciństwo?
Z jednej strony tak, ale z drugiej pojawia się świadomość przemijania. Dopiero patrząc na wnuki się widzi, że czas nie stoi w miejscu.

Wielkanoc to trochę mało atrakcyjne święto dla dzieci, bo w naszej tradycji nie dostają prezentów.
To prawda. To nie to samo, co Mikołaj czy Gwiazdka!

Kiedyś była popularna dyskusja o wyższości świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkiej Nocy...
... którą zainicjował mój nieżyjący już kolega, świętej pamięci Jan Tadeusz Stanisławski.

No właśnie: a które święta Pan woli?
Trudno powiedzieć. Rzecz polega na wspomnieniach. Ja mam fantastyczne wspomnienia z Bożego Narodzenia i z Wielkanocy. Dzisiaj duchowość szlag trafia, sacrum poszło się bujać, liczy się szmalec. Szczególnie w przypadku Bożego Narodzenia, które zaczyna się teraz już w październiku. Dlatego chyba wolę Wielkanoc, tym bardziej że wtedy jest już ciepło, a ja lubię wyższe temperatury.

Skoro o duchowości mowa: kiedyś powiedział Pan: "Staram się być dobry. Chcę iść do nieba". To na serio?
Absolutnie!

To właśnie Wielkanoc daje nam nadzieję na niebo i zmartwychwstanie.
Znałem wielu chojraków. Ale kiedy przyszła kryska na Matyska, truchleli i pędzili do kościoła. Dlatego uważam, że bez Dekalogu daleko nie pojedziemy. Żadne przepisy prawne tego nie zastąpią. Tradycję trzeba więc kontynuować.

Zbigniew Wodecki

Z jak "Zbigniew Wodecki". Taki tytuł nosił debiutancki album krakowskiego piosenkarza wydany w 1976 roku. Artysta czekał na jego wydanie kilka lat.
B jak Barany. Wodecki początkowo był związany z kabaretem Piwnica pod Baranami i współpracował ze słynną grupą Marka Grechuty-Anawa.
I jak instrumentalista. Pan Zbyszek nie tylko śpiewa, ale również gra na dwóch instrumentach - trąbce i skrzypcach. To jego znak rozpoznawczy.
G jak gwiazda. Wodecki jest gwiazdą polskiej rozrywki, dlatego został zaproszony do jury w popularnym programie "Taniec z gwiazdami".
N jak nagroda. Pan Zbyszek dostał nagrodę za debiut podczas festiwalu w Opolu w 1972 roku. I tak zaczęła się jego wokalna kariera, która trwa do dziś.
I jak ilość. Artysta wyznał kiedyś, że nigdy nie przejmował się, w jakiej ilości sprzedały się jego płyty. My wiemy swoje - na pewno były ich tysiące.
E jak Ewa Demarczyk. Niewiele osób wie, ale Wodecki w latach 1968 -1973 akompaniował "Czarnemu Aniołowi" polskiej piosenki" - Ewie Demarczyk.
W jak Weber. Wodecki uczęszczał do Państwowej Szkoły Muzycznej w Krakowie, gdzie uczył się w klasie skrzypiec u samego Juliusza Webera.
W jak Welcome. Piosenka "Chałupy Welcome To" była pastiszem, ale tak się spodobała Polakom, że gra się ją na dansingach do dzisiaj.
O jak Opole. Dużym sukcesem Wodeckiego na festiwalu w Opolu była I nagroda w 1979 roku za piosenkę "Wspomnienie tych dni". Kto ją dzisiaj pamięta?
D jak dzieci. Pan Zbyszek podbił serca wszystkich maluchów śpiewając motyw przewodni do słynnego serialu animowanego o przygodach pszczółki Mai.
E jak ekran. Kilka razy mogliśmy zobaczyć Wodeckiego na ekranie telewizyjnym. Wystąpił choćby w "Klanie", gdzie zagrał księdza udzielającego ślubu!
C jak Casanova. Przez wiele lat pan Zbyszek miał opinię jednego z największych uwodzicieli w polskim show-biznesie. Wszystko przez tę bujną fryzurę!
K jak Kraków. Wodecki od zawsze mieszkał pod Wawelem i jest z tym miastem związany na dobre i złe. Dlatego wrósł na stałe w jego muzyczny pejzaż.
I jak Izolda. Taki tytuł nosi przebój piosenkarza. "Izolda" to przykład pięknej liryki miłosnej w polskiej piosence. Dziś takich utworów już nie ma.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska