Incydent ten pełnił jednak nie tylko funkcję rozweselającą, ale również poznawczą. Oto bowiem biskup Jarecki z antybohatera szybko stał się bohaterem. Wydał oświadczenie, przeprosił, posypał głowę popiołem, poddał się karze i wszyscy zgodnie komentują, że to czyn odważny i chwalebny. Warto jednak zapytać, cóż wielkiego jest w wydarzeniu, że duchowny Kościoła, którego jednym z fundamentów nauki jest skrucha i żal za grzechy, taką skruchę i żal wyraża? Toż to powinna być normalność nad normalnościami. Entuzjastyczne recenzje - przyzwoitego, ale jednak zwyczajnego - zachowania biskupa prowadzą więc do ryzykownych i trudnych dla polskiego Kościoła wniosków. Skoro bowiem zwykłe wyznanie winy jest dziś niebywałą cnotą, to co wierni uważają za kościelny standard działania w takich i i bardziej wstydliwych przypadkach? Wyparcie, mataczenie, zacieranie śladów, zamiatanie spraw pod dywan? Cóż, nieźle.
Poza tym codziennie kilkudziesięciu pijanych kierowców przyznaje się do winy i dobrowolnie poddaje karze, a nikt ich za odwagę nie chwali. Fakt, robią to przed prokuratorami, a nie opinią publiczną - no, ale nie każdy jest kościelnym dostojnikiem. Swoją drogą zabawnie musiało wyglądać w przypadku biskupa badanie alkomatem. "Jego ekscelencja teraz dmuchnie…". 2,6. Fiu, fiu. I to o 14.
Prawdę mówiąc, niewiele znam osób, które wczesnym popołudniem osiągają podobne rezultaty. Może jedynie ten starszy pan, który stoi codziennie od rana pod monopolowym i czasem mruga do mnie dyskretnie. "Szefie, złoty dziesięć mi brakuje" - prosi przepitym głosem. Co robić, daję. Chwila szczęścia za złotówkę. Niedrogo.
Ksiądz biskup swoje chwile pewnie kupował za więcej, ale per saldo problemy ma podobne. Alkohol jest jak Sąd Ostateczny - wszyscy są wobec niego równi.
Mój znajomy skończył niedawno alkoholowy detoks. Sam się na niego zgłosił. Pewnego dnia obudził się po kilkudniowym ciągu i stwierdził: k..a, koniec z tym. Wziął skierowanie od lekarza i zapukał do drzwi szpitala. Osiem dni wariatkowa. Przeorało go mocno. Po tym, co zobaczył, przestał pić. Przynajmniej na razie. Siedział tam bezbronny i upokorzony własną słabością jak inni. Wśród delirycznego wycia, płaczu, wrzasków. Nie ma uprzywilejowanych, wszyscy leżą na dnie. Biznesmeni i bezrobotni, adwokaci i bezdomni.
On pracował w TVN, sporo zarabiał. Niedawno go zwolnili, ale nie za picie. TVN tnie w Krakowie etaty na potęgę, w Urzędzie Pracy na Wąwozowej zaroiło się od niezłych specjalistów. Takie czasy - nawet telewizje cienko przędą. Niedługo reportaże o walce z umowami śmieciowymi będą robiły ekipy zatrudnione na umowach śmieciowych. Najstabilniejszy biznes to nieustannie produkcja papieru toaletowego. Ludzie zawsze będą przecież…, no, domyślcie się sami.
W każdym razie ten mój znajomy z poważną telewizyjną przeszłością czuł się tam tak, jakby jednocześnie oglądał film dokumentalny o alkoholikach i był jego bohaterem. W sali miał sąsiada, podobno ładowanego biznesmena z Podhala. Regularnie popadał w jakieś histerie. Jednego dnia - przyjmijmy, że nazywał się Kowalski - przez pół godziny łkał, że znowu przegrał z nałogiem. - 15 lat nie piłem, co mnie podkusiło, co mnie podkusiło?! - lamentował, płakał, krzyczał. Dramat upadłego człowieka. 15 lat abstynencji i załamanie. Znajomy zaczął mu współczuć. Kilka godzin później do sali weszła pielęgniarka. - O, panie Kowalski. Ile to się nie widzieliśmy? Trzy miesiące? - spytała. Wóda jednak ostro mąci w głowie.
Dlatego uważajcie. Nie tylko na drogach i nie tylko na biskupów. Na siebie też.
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!