Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Babcia Malina lubi pokazać się na ringu

Przemysław Franczak, Łukasz Madej
To on kryje się za szyldem "U Babci Maliny". Restauracyjny biznes to jednak niejedyna pasja Roberta Wąsowicza. Drugą jest... boks.

Kraków, ulica Szpitalna. Restauracja "U Babci Maliny". Na ścianach mnóstwo zdjęć ludzi ze świata boksu. Same gwiazdy. Lennox Lewis, bracia Kliczko, Krzysztof Włodarczyk, Tomasz Adamek. Jest nawet słynny promotor z USA Don King. Wszyscy w towarzystwie Roberta Wąsowicza, właściciela lokalu.

- Skąd taka zajawka? Zaczęło się, kiedy poznałem Tomka Adamka - opowiada Wąsowicz. - Często mu powtarzałem, że marzę o wyjeździe na galę do Stanów. Potem Tomek sam przeniósł się tam na stałe i kiedy już myślałem, że o mnie zapomniał, dostałem telefon: "Słuchaj Malina, przyjeżdżasz do mnie na walkę?".

Był 2008 rok, pojedynek "Górala" ze Steve'em Cunnighamem. Walka o mistrzostwo świata. - To, co przeżyłem... Pierwsze zdjęcie zrobiłem sobie właśnie z Tomkiem. A później dostałem obsesji na tym punkcie. Uznałem, że każdy mój wyjazd musi być uwieczniony. Nawet nie liczyłem, ile wisi tu tych zdjęć, ale na pewno nie wszystkie. O, to lubię najbardziej - pokazuje na fotkę z Donem Kingiem.

- Wokół niego była spora ochrona, ale wcześniej, zanim przyjechałem do Nowego Jorku, opaliłem się w Miami. Do tego eleganckie ubranie, no i gdzieś tam udało się między jego ochroniarzami powciskać - opowiada ze śmiechem.
Kinga spotkał za granicą, ale już Lennox Lewis, jeden z najwybitniejszych pięściarzy w dziejach, jadł u niego w lokalu. - Spędziliśmy w sumie ze cztery godzinki. Chcieliśmy mu pokazać polskie jedzenie. Czy smakowało? Oscypka tak tylko podziubał, ale drugie danie już zjadł - śmieje się.

Kick-boxing? Żona zabroniła
Jego miłość do boksu nie kończy się na oglądaniu walk. - Kończę pracę o 17 i idę na trening. Nie lubię leżeć na kanapie, klikać pilotem. Cały czas coś robię. W ogóle zawsze byłem szybki, dynamiczny. Kiedyś trenowałem kick-boxing, ale żonie to się nie podobało. Nie, żeby się bała... Chodziło o to, żebym zawsze był piękny i młody, a wiadomo, że taki sport buzię deformuje - puszcza oko. - A poważnie mówiąc, boks to tylko hobby, zupełne amatorstwo, choć trenuję jak normalny zawodnik. Wyjście do ringu nie jest dla mnie żadnym problemem. Przechodzę chyba drugą młodość. W każdym razie złą energię zostawiam na sali.
Kiedyś na sali w Nowej Hucie poznał Mariusza Wacha, jednego z najbardziej rozpoznawalnych dziś polskich pięściarzy. Szybko złapali kontakt, przyjaźnią się do dziś.

Razem nawet... morsują. Zimowe kąpiele to pomysł Wąsowicza. - Sam już bawię się w to siedem lat. Tego zajęcia to już akurat żona się obawiała, bo zimą codziennie z dziesięciokilowym młotem jeździłem na Zakrzówek. Rąbałem przerębel i od ósmej rano siedziałem w wodzie. Mój rekord? Minus 28 stopni. Lodowata woda to nic, gorzej jest potem, kiedy trzeba się ubrać. Spodnie natychmiast robią się sztywne...

Z Wachem zdecydowali się na nietypowe połączenie przyjaźni i biznesu. Wąsowicz od jakiegoś czasu to także sponsor "Wikinga". Nazwa jego firmy pojawiła się na strojach pięściarza. - Nasze rodziny się znają, przyjaźnią. Traktuję Roberta jak część mojego sztabu. Od kilku lat jest ze mną na każdej walce. No, a przed pojedynkiem z Kliczką był nawet trzy tygodnie na obozie w Dzierżoniowie - zdradza Wach.

- Nawet żona jest zazdrosna, że za dużo czasu spędzam z Mariuszem - żartuje Wąsowicz. - A reklama? Kiedy dowiedziałem się, jak duże pieniądze inne firmy inwestują w marketing, sam doszedłem do wniosku, że aby potem wyciągnąć, najpierw trzeba zainwestować. Wyszło na to, że bokserskie hobby mi pomaga. "Babcia Malina" zaczęła pokazywać się na galach. A boks to bardzo trudna dyscyplina. Ciężko przeżyć, zarobić, utrzymać się na fali.

W biznesie restauracyjnym jest zresztą tak samo. - Wszystko zależy od pogody, od atrakcyjności miasta, turystów. Najważniejsze, żeby zimą przeżyć. U nas też były trudne momenty. Pierwsze pięć lat po otwarciu ruch był straszny, potem pojawił się przestój. Dopiero po wejściu do Unii zaczęło się eldorado. Wiadomo, ludzie zaczęli się zjeżdżać - przypomina.

Tata nie da nic za darmo
Zaradny, ciężkiej pracy nigdy się nie bał. Tak samo stara się wychować dwóch synów. Starszy ma 20, młodszy 19 lat. W firmie rodziców pracują od 15. roku życia. - Jeden jest kucharzem, a drugi jeździ autem z jedzeniem na wynos. W życiu różne są sytuacje, ale oni wiedzą, że generalnie tata nic nie da za darmo - twierdzi Wąsowicz.

Sam zaczął pracować, jak miał 13 czy 14 lat. Dokładnie nawet nie pamięta. Pomagał sprzątać mamie w zakładach Stomil.
- Byliśmy sami, bo tata zostawił nas, jak miałem chyba osiem lat. Z czasem odzyskaliśmy kontakt. Teraz pracuje z nami. Najpierw był takim powiedzmy mechanikiem, a obecnie siedzi sobie w szatni na Sławkowskiej, w drugim naszym krakowskim lokalu. A mama pomaga mi w prowadzeniu restauracji w Krynicy - zdradza.

W ogóle to rodzinny biznes, bo przecież Robert prowadzi go z żoną. Zaczęło się w 1992 roku. - Miałem wtedy 23 lata, a moja przyszła małżonka 17. Sam odłożyłem parę złotych, a do tego pomógł nam też teść. Pierwsza restauracja była na Sławkowskiej. Wcześniej to była chyba stołówka "Społem". Coś tam pomalowaliśmy, odświeżyliśmy. Pamiętam dobrze, wisiały takie bordowe, stylonowe zasłony. Tak to się zaczęło. A nie pytacie, czemu "Babcia Malina"?

- Proszę opowiedzieć.

Na początku była Babcia Alina
Wąsowicz: - Każdy myśli, że chodzi o moją babcię, ale nic z tych rzeczy. W tamtym czasie w "Echu Krakowa" były receptury "Babci Aliny". Popatrzyłem i pomyślałem, że może też tak lokal nazwiemy. I tak zrobiliśmy. A potem, pamiętam jak dziś, po trzech miesiącach od otwarcia przyszedł elegancki szpakowaty pan w czarnym płaszczu. Pomyślałem sobie " Boże, kto to jest"? Okazało się, że to adwokat pani Aliny, która miała zastrzeżoną nazwę.

Od słowa do słowa, stanęło na tym, że przez pierwsze trzy miesiące będą mogli jednak używać tej nazwy. Taki sprawdzian przed, być może, przyszłą współpracą.

- Ja pracowałem w kuchni, żona na barze, a moja mama pomagała obierać ziemniaczki. Wkrótce zaczął się taki ruch, że to niewiarygodne. Czasami kazałem drzwi zamykać, to było nie do przerobienia. Po trzech miesiącach wszyscy byli zadowoleni, a nam zaproponowano dzierżawienie nazwy. Oferty nie przyjęliśmy, a żeby nie zmieniać reklamy i pieczątki, to żona wymyśliła, żeby przed "Aliną" dopisać literkę "M" - zdradza Wąsowicz, do którego od tamtej pory część znajomych zwraca się per Malina.
Dziś lokale mają cztery. Dwa w Krakowie, jeden w Krynicy-Zdroju, i jeden nad morzem, w Sarbinowie. Nad Bałtykiem ostatnio zakupili też willę i postanowili spróbować sił w hotelarstwie. - Jeśli chcesz iść do przodu, musisz wyjść poza swoje miasto.

Firma rozwija się bardzo dobrze, a wcześniej byliśmy tak trochę w cieniu. Stąd też pomysł na reklamę przy boksie. Współpraca z Mariuszem na pewno nam pomogła - wyjaśnia.

Za tydzień pojadą razem na kolejną walkę. "Babcia Malina" znów pokaże się na ringu.

Robert Wąsowicz z zawodu jest kucharzem, ale - jak mówi - dziś już gotuje rzadko. - Ale jak na 40. urodziny żony zrobiłem sznycelki, to dostałem brawa - śmieje się. - A tak szczerze mówiąc, to najlepszy zawsze robiłem żurek. Najbardziej mi jednak smakuje, jak ktoś ugotuje. Zresztą, przyznam się do czegoś: lubię pójść do baru mlecznego. Bardzo często wychodzę albo do "Flisaka", albo na osiedle Szkolne. Płacę siedem, pięć złotych i wiem, że sobie pojem. No i kojarzy mi się to też trochę ze smakami z dzieciństwa - podkreśla.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska