Wielkie ułatwienie polegać miało na przejściu wszystkich organizacji pozarządowych na cyfrowy zapis wymaganych prawem dokumentów, głównie sprawozdań finansowych i deklaracji CIT. Powiedzmy to jasno: zamysł jest generalnie słuszny. W dzisiejszych czasach większość dokumentów, także tych papierowych, powstaje na komputerach. To po co je drukować, słać pocztą, osobiście nosić, przechowywać? To wszystko kosztuje. Na pewno lepiej taki dokument zachować i przesyłać w formie cyfrowego pliku.
Sęk w tym, że ów pożyteczny pomysł został zrealizowany tak, iż jego potencjalni beneficjanci, czyli działacze społeczni, są załamani i modlą się, by nikt im już w niczym nie pomagał. Ich opowieści o heroicznej walce z rządowym systemem ePUAP (i innymi), wielogodzinnym oczekiwaniu na rządowych infoliniach, by uzyskać podstawowe informacje, o weekendzie spędzonym przez zarządy na kompletowaniu wymaganych prawem elektronicznych podpisów pod e-dokumentem, to dobry materiał na horror. A mówimy tu o opowieściach ludzi raczej biegłych w cyfrowych technologiach, którzy sobie jakoś z cyfryzacją dokumentów poradzili. A ilu działaczy uległo we frustracji i zniechęceniu?
Czy cyfryzacja zabije małe stowarzyszenia i koła zapaleńców?
Można nad tym przejść do porządku dziennego, uruchomić przewidziane prawem drakońskie kary. Rzucić beznamietne: Chcą działać? Niech się nauczą! Ale my tu mówimy o elitarnej grupie wolontariuszy-maniaków, którym się chce. W zachodniej Europie statystyczny obywatel należy przynajmniej do jednej organizacji, w Skandynawii nawet do 2,5, a w Polsce ów odsetek wynosi... 0,2 proc. Opisana dziś przez nas przymusowa „cyfryzacja” stowarzyszeń może to wąskie grono jeszcze przetrzebić.
A - jak się wydaje - nie o to chodziło pomysłodawcom.
POLECAMY - KONIECZNIE SPRAWDŹ:
FLESZ: Zysk dla budżetu dzięki nowym oznaczeniom energooszczędności. W co zamieni się A+++?
