Michał Borczuch ewidentnie szuka własnego języka. "Brand" wydaje się pod tym względem szlachetną porażką, która jednak poznawczo jest cenniejsza od niejednego obłego sukcesu.
Dotychczasowym, warszawskim i krakowskim spektaklom Borczucha przyglądałem się z uwagą, lecz bez entuzjazmu. Nierzadko ("Lulu", "Dorian Gray"), wydawały mi się intelektualną wydmuszką przebraną w modne wykroje i wzory, a wychwalane przez część krytyków niedopowiedzenia nie były wcale celowym zabiegiem inscenizacyjnym, a jedynie przejawem bezradności adaptatora.
"Brand" to próba zmiany tonacji psychologicznej przedstawień Borczucha. Reżyser chce być teraz serio.
Nie znajdziemy już podejrzanego lizusostwa, aktorzy w końcu nie muszą się krygować, obnażając rzekome mielizny fraz Goethego czy Wilde'a. Rekonstrukcja klasycznego teatru odbywa się na zupełnie innym poziomie. Chodzi o próbę przeprowadzenia arcytrudnego zadania polemicznego. Widzowie, którzy dostają utwór właściwie hybrydalny, pozbawiony nie tylko linearnej treści, ale także znaczeniowych podpórek w postaci łatwo przyswajalnego przesłania, mierzą się z prywatnym kosmosem przeczuć. "Brand" jest bowiem spektaklem, który czuje się zmysłowo, dotykalnie. Dlatego przestrzegam przed czytaniem streszczeń z przedstawienia.
Na scenie panuje chaos. Od pierwszej sceny, aż do ostatniej. Świat Borczucha jest gigantycznym lumpeksem, z przenoszonymi ciuchami, w które przebierają się aktorzy. Czasami owa ciucharnia staje się świątynią. I nie chodzi tutaj o lewicową krytykę konsumencką, tylko o żal za desakralizacją codzienności. Podobnie jak w znakomitym "Azylu" według "Na dnie" Gorkiego w reżyserii Krystiana Lupy, przestrzeń sceny staje się przytułkiem dla wydziedziczonych z sacrum.
Wykorzystanie nazwiska Henryka Ibsena na plakacie wydaje się nadużyciem. Borczuch-adaptator, wspomagany przez Łukasza Wojtyskę, zupełnie nie poradził sobie nie tylko z przeniesieniem, ale nawet z trawestacją kluczowych tekstów norweskiego dramatopisarza. Dopiero po kilku kwadransach, z dużym trudem rozpoznajemy fabularne sekwencje wyjęte z "Małego Eyolfa", "Branda", a także z "Wroga ludu".
Umiera dziecko, chorują rodzice, Brand przekonuje że kryzys ekonomiczny jest kościołem wolności. To jednak tylko strzępy znaczeń: są niewyraźne, rozmyte. Spektaklu Borczucha nie warto zatem oglądać ani dla Ibsena, ani dla przesłania. Najważniejsza jest wspólnota widza w alienacji nieokreślonych bohaterów, a także podziw dla wycofanego aktorstwa Romana Gancarczyka, Małgorzaty Zawadzkiej, Iwony Budner i Krzysztofa Zawadzkiego, w końcu siła i plastyczny kunszt niektórych scen.
Ekscentryczny "Brand" w Starym Teatrze przypomina długi, piękny i straszny sen. Ciekawszy od jawy.
Euro 2012 w Krakowie: zdjęcia, wideo, informacje! [SERWIS SPECJALNY]
Wybieramy Superkota! Zobacz fantastyczne zdjęcia kotów i oddaj głos na najpiękniejszego!
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!