Na konferencji prasowej szeroką relację z tragicznych godzin zdał kierownik wyprawy, Krzysztof Wielicki (kiedy himalaiści wchodzili na szczyt Broad Peak, on był w bazie na 4900 m, ale miał z nimi łączność) oraz Bielecki i Małek. Każdy opowiedział, jak to wyglądało z jego perspektywy.
Nie przez przypadek wybrali 5 marca: wymarzona pogoda, słonecznie, mały (jak na zimę w Karakorum) wiatr. Wiedzieli, że jeśli nie uda im się zdobyć szczytu tego dnia, to okazja szybko się nie powtórzy. Wszystko szło dobrze: szli jeden po drugim, związani linami, atak prowadził Berbeka, wszyscy czuli się dobrze, byli pozytywnie nastawieni. Tyle że gonił ich czas, mieli spore opóźnienie. O godzinie 16 byli dopiero na przedwierzchołku. - Powiedziałem Maćkowi, że jest trochę późno, że może powinni zawrócić - wspominał Wielicki. - Odpowiedział, że idą dalej. W takiej sytuacji każdy himalaista by tak zrobił.
Adam Bielecki: Na chwilę przyszło mi do głowy, żeby zawrócić. Ale była między nami nić porozumienia, że idziemy i że trzeba się spieszyć.
Bielecki zdobył szczyt jako pierwszy, około 17. Pół godziny później wszedł na niego Małek. Spędził na nim 30 sekund. W drodze powrotnej minął się z Berbeką i Kowalskim. - Tomek proponował mi ponowne wejście na szczyt i nakręcenie filmu. Powiedziałem mu, żeby się nie wygłupiał, tylko szybko wchodził i uciekał z tego szczytu - relacjonował Małek.
Jak twierdzi, Kowalski wyglądał na "świeższego od niego". Berbeka - też nie najgorzej. Zaproponował mu zresztą, żeby związali się liną w drodze powrotnej. - Odpowiedziałem, że jeśli zaczekam choćby pięć minut, to zamarznę. Kiedy z nimi rozmawiałem, miałem drgawki. Wiedziałem, że muszę być w ciągłym ruchu, aby przeżyć - tłumaczył.
Schodził przez kolejne dziewięć godzin. Był tak wycieńczony, że wymienienie baterii w latarce zajęło mu 40 minut. W końcu dotarł do bazy IV, gdzie był już Bielecki.
Tymczasem Tomasz Kowalski był coraz słabszy. - Rozmawiałem z nim w nocy 7-8 razy, ja go wołałem, mówiłem, że musi iść, a on odpowiadał, że nie może, że nie ma siły - relacjonował Wielicki. - Mówiłem, żeby zażył leki, ale one wypadły mu z ręki. Działo się z nim coś dziwnego. Mówił, że jest z Maćkiem, a zaraz, że go nie widzi.
Berbeka - nie wiadomo czemu - w ogóle nie używał radiofonu. Wielicki przypuszcza, że Kowalski umarł z wycieńczenia, a Berbeka spadł w szczelinę lub przepaść. Obaj zostali uznani za zmarłych 8 marca.
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+