Prezydent Narutowicz, generał i premier Sikorski. Teraz prezydenci Kaczyński i Kaczorowski. To wszystko w ciągu niecałego stulecia. Czy historia powszechna zna analogie dla takich tragicznych strat?
Śmierć urzędującego prezydenta w katastrofie należała rzeczywiście do wielkiej rzadkości. Jednak głowy wielu innych państw często ginęły w dramatycznych okolicznościach, bo w zamachach na ich życie. Historia XIX i XX wieku obfituje w takie przypadki. Tylko w USA, w każdym z tych stuleci straciło w ten sposób życie po dwóch prezydentów. Tak ginęli carowie Rosji, król Jugosławii, premierzy Włoch czy Hiszpanii, premier Indira Gandhi, prezydent Sri Lanki. Przypadki mordowania głów państwa były czymś niemal powszechnym. W tym sensie niepodległa Polska wyróżnia się na plus, bo z rąk zamachowców poza Gabrielem Narutowiczem nikt nie zginął.
Każda z tych polskich śmierci nigdy nie kończyła się razem z pogrzebem. Dzieliła politycznie jeszcze przez wiele lat.
Dotyczy to zwłaszcza gen. Sikorskiego. Kwestię śmierci prezydenta Narutowicza wyjaśniono niemal natychmiast. Zamachowiec ujęty został na miejscu zbrodni, nie było wątpliwości kto przygotował zamach, komu to miało służyć. Śmierć gen. Sikorskiego do dzisiaj budzi wątpliwości, spekulacje, domysły.
Czy podobna sytuacja może się powtórzyć teraz, po Smoleńsku?
Myślę, że ideowe wnuki i prawnuki red. Dariusza Baliszewskiego, autora kolejnych fantastycznych historii na temat zamachu na gen. Sikorskiego, na pewno będą miały zajęcie. Trudno wykluczyć, że przez długie lata będą poszukiwani sprawcy "zamachu smoleńskiego", jak to pewnie zostanie przez niektórych określone. Takie reakcje to naturalne ludzkie zachowania wobec zagadek, symboli. Pojawiły się zresztą już w minioną sobotę. I nie są zresztą polską specjalnością. Popatrzmy ile interpretacji ciągle przynosi zamach na prezydenta Kennedy'ego.
Z historii PRL pamiętamy też zapomnianą dziś, a tajemniczą śmierć w Moskwie, o której mówiono później "Wyjechał dumnie, wrócił w trumnie".
Ja znam to powiedzenie w wersji:
"Wyjechał w futerku, a wrócił w kuferku". Śmierć Bolesława Bieruta, jak wiemy również z przekazów Służby Bezpieczeństwa, nie wywołała żalu, ale powszechną ulgę,
że odszedł człowiek współodpowiedzialny za system stalinowskiego terroru, jego wykonawca i symbol.
To było wczesną wiosną 1956 roku, gdy zbliżała się październikowa odwilż. Bierut zmarł, jak dziś wiemy, z przyczyn naturalnych. W najgorszym momencie dla polityka, ale może i z osobistej perspektywy w najlepszym, bo uniknął sądu ludzi i historii.
Wróćmy do Smoleńska. Przez żałobę już przebijają spiskowe interpretacje tej katastrofy.
Na razie oparte są na czystych domysłach, bez żadnego oparcia w dowodach. Poczekajmy aż komisje polska i rosyjska przedstawią raporty, które - jak myślę - oceni także Sejm. Wtedy być może osłabnie siła tych teorii spiskowych, ale nie sądzę, by niezależnie od tych ustaleń, wygasły. Bo symbolika tego zdarzenia jest trudna do odparcia: polski prezydent o określonych poglądach politycznych ginie w samolocie rosyjskiej produkcji, na rosyjskiej ziemi i w drodze do Katynia, a wraz z nim dziesiątki ludzi stanowiących czołówkę naszego państwa. Gdyby to się stało w innym momencie jego prezydentury, w jakimkolwiek innym miejscu kuli ziemskiej i nie w samolocie rosyjskim, ta argumentacja byłaby słabsza. Siła symboliki jest ogromna i będzie przez dziesięciolecia uwiarygodniała rozmaite wersje. Nawet katastrofa koło Gibraltaru, choć wydarzyła się w niezwykle trudnym do Polski momencie, nie miała takiego ładunku znaczeń.
Ale teraz odszedł prezydent ustabilizowanego państwa.
To bardzo różni ten dramat od śmierci Narutowicza czy Sikorskiego. Ta pierwsza nastąpiła, gdy Rzeczpospolita próbowała odnaleźć swoje miejsce na mapie Europy, a druga, kiedy premier Sikorski dramatycznie szukał szans na uratowanie demokratycznego państwa polskiego. Teraz mamy poczucie, że nasz system jest stabilny, kraj funkcjonuje i jest bezpieczny.
Czy podobne poczucie mieli Polacy, kiedy po 17 latach niepodległości odchodził marszałek Piłsudski?
Jego śmierć i manifestacyjny pogrzeb są nieporównywalne z żadnym innym w dziejach Polski. Drugiego takiego pogrzebu polityka nie było. Choć Piłsudskiego za życia zwalczały z jednej strony środowiska lewicowe, a z drugiej endecy, w momencie jego naturalnej przecież śmierci doszło do cudownego zjednoczenia narodu. Nie wokół urzędu, ale wokół człowieka i jego osobistego dorobku. Ludzie, niezależnie od postaw politycznych, stali przy jego trumnie, potem sypali mu kopiec. Jego postać była tej miary i tak charyzmatyczna, że taka reakcja była zrozumiała. Ponadto w 1935 roku czuło się już, że zaczyna się nad Polską gromadzić coś niedobrego. Rosła aktywność z jednej strony Rosji - Stalina, a z drugiej Niemiec - Hitlera. Poczucie zagrożenia było widoczne.
Lecz było też po zakończonym właśnie kryzysie gospodarczym, rosło poczucie siły państwa, zamożność obywateli.
Jednak odejście Piłsudskiego, autora wielkich zwycięstw, kreatora tego państwa i gwaranta jego niepodległości było mocno przeżywane. Stawiano sobie pytanie: co z nami teraz będzie? Nie ma przecież bezpiecznego kraju, stabilnej sytuacji w Europie. To sprawiło, że do dzisiaj trudno zestawiać skalę żałoby po Piłsudskim ze stratą jakiejkolwiek innej tego typu postaci.
On na tę żałobę, na ten swego rodzaju pośmiertny sukces i pochówek na Wawelu, pracował kilkadziesiąt lat.
Teraz obok Marszałka spocznie para prezydencka. Co o tej decyzji powie historia? Na razie wielu ludzi trzyma się formuły "Ciszej nad tą trumną". Ale po pogrzebie... Będzie powtórka konfliktu wawelskiego?
Nie można tego scenariusza wykluczyć, gdyż wybór miejsca pochówku wpisuje się w bieżącą politykę.
Niezależnie od sprawy miejsca pochówku prezydenta i ocen Lecha Kaczyńskiego, powszechnie płaczemy po nim po prostu jako po naszym prezydencie wolnej Polski. Nie ma Pan poczucia, że ta więź z państwem jest jednym z najważniejszych składników dorobku naszego dwudziestolecia po 1989 r.?
Pełna zgoda. Odszedł symbol Rzeczpospolitej, polityk, który zgodnie ze swoimi przekonaniami bronił jej interesu. Byłem przed Pałacem Prezydenckim, widziałem to zjednoczenie, te manifestacje więzi z symbolem majestatu Rzeczpospolitej, reakcje ludzi. To coś niezwykłego, ale i bardzo naturalnego. Ludzie w takich sytuacjach łączą się w bólu, potrafią być bardzo solidarni. Podobnie reagują inne narody.
Naszą specyfiką jest łączenie w takich momentach treści kulturowych, patriotycznych z państwowymi i religijnymi.
Śmierć w tragicznych okolicznościach zawsze nabiera wartości politycznej. Czy Lech Kaczyński może stać się symbolem współczesnej polskiej prawicy?
Obecne manifestacje żalu mają charakter ogólnonarodowy. W miarę upływu czasu można oczekiwać, że w świadomości prawicowego elektoratu nastąpi sakralizacja pary prezydenckiej, czego wybór Wawelu na miejsce spoczynku jest pierwszym przejawem.
Myślę, że wielką rolę odegra tu postać Marii Kaczyńskiej, stojącej za życia na uboczu, ale powszechnie szanowanej. Także za to, że w momencie grozy była przy mężu. Lech Kaczyński będzie na pewno znakiem rozpoznawczym w przyszłej polityce. Tak to bywa w historii. Stojąc teraz przed Pałacem Prezydenckim patrzyłem na pomnik księcia Józefa Poniatowskiego, który tam stoi. On po śmierci w dramatycznych okolicznościach znalazł miejsce w wyobraźni Polaków i zajmuje je do dzisiaj, choć nie miał go za życia. W polskich warunkach śmierć w dramatycznych okolicznościach może zapewnić nieśmiertelność.