Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Czarodziej z Rybnej, czyli jak spędzić życie z gliną w rękach [ZDJĘCIA]

Maria Mazurek
Stanisław Matyasik lubi wstać o trzeciej w nocy, by w spokoju, z gliną sam na sam, posiedzieć w pracowni. A kiedy przychodzi dzień, w jego domu zjawiają się ludzie na warsztaty. Uczy ich ginącego fachu.

Uważać, żeby nie pobrudzić się gliną! Szybciej kręcić kołem! Delikatnym być, bo każdy ruch rąk może zniszczyć waszą pracę. I co, z dzbanka zostanie niezgrabna, gliniana kulka - garncarz Stanisław Matyasik dyryguje grupą 67 (!) przedszkolaków, którzy właśnie przyjechali do niego, do podkrakowskiej Rybnej, na warsztaty z garncarstwa.

Lubi dzielić się swoją pasją. - Bo wie pani, jak ja umrę, a lat mam już 74, to nikt w tym fachu nie zostanie. Przepadnie i klops - opowiada garncarz.

Matka Natura wybrała to miejsce
Kiedyś w tych stronach, w okolicach Czernichowa, takich jak on garncarzy było więcej niż stu. Dziś ostał się tylko on i jeszcze jeden. - Ojciec był garncarzem, pięciu braci, sąsiedzi. Taki to był fach, typowy dla tych stron - opowiada Matyasik.

Tu, na południowy zachód od Krakowa, ziemia jest bogata właśnie w glinę - nie licząc wody - jedyny surowiec w garncarstwie. Od wieków więc rozwijał się tu fach, bo każdy brał skałę z przydomowego ogródka. Co drugi mieszkaniec okolicy był garncarzem (choć logiczniej, gdyby nazywać ich "gliniarzami" - zawsze przecież pracują w glinie, ale niekoniecznie efektem ich pracy są właśnie garnki).

Weźmy pana Stanisława.

Nie miał nawet dziesięciu lat, gdy już spod jego rąk wychodziły piękne garnki, naczynia, dzbanki, wazony. - W domu nie było światła, radia, o telewizorze nie mówiąc. - Ale było za to koło garncarskie, które służyło nam za jedyną rozrywkę - opowiada Matyasik, uśmiechając się do wspomnień.

Jako młody mężczyzna musiał na chwilę porzucić glinę. Gdyby nie zatrudnił się w kopalni, musiałby iść do wojska. A tego, przyznaje, bardzo starał się uniknąć. Przepracował więc 15 lat pod ziemią, w Jaworznie. A kiedy przeszedł na rentę, już całkiem mógł poświęcić się garncarstwu.

Setki prób przed sukcesem
Takie lepienie z gliny nie jest wcale proste. Nogą trzeba kręcić jedno koło, umieszczone pod stołem. Rękami, delikatnie obejmując przybierającą konkretne kształty glinę, delikatnie formować naczynia.

- Setki albo i tysiące takich naczyń trzeba zrobić, żeby w końcu wyszło tak jak chcemy - opowiada pan Stanisław. Trzeba mieć do tego artystyczny dryg (to lepienie jest, w pewnym sensie, rzeźbiarstwem), cierpliwość i... nie bać się pobrudzić. Bo gdy siada się przy garncarskim kole, wkrótce usmarowane gliną ma się nie tylko ręce, ale i niemal całą resztę ciała.

Uformowane naczynia są dość miękkie, mają plastelinowato-żelowatą konsystencję. Pan Stanisław przeróżnymi narzędziami maluje na nich szlaczki lub pędzluje ozdobną, białą gliną. Teraz muszą wyschnąć, najlepiej na słońcu, przez kilka dni. Potem pan Stanisław wsadzi je na 16 godzin do wielkiego pieca opalanego drewnem z sosny.

Po godzinach pieczenia w temperaturze tysiąca stopni naczynia są praktycznie gotowe. Można jeszcze na koniec je polakierować, by były odporniejsze i już na pewno nie przeciekały.

Inna sprawa, że takie garnki dziś nie jest łatwo sprzedać. - Wszystko robią maszyny, a rękodzieło idzie w odstawkę - tłumaczy Matyasik. - Proszę sobie wyobrazić, że takich garnków to ja mam w piwnicy tysiąc. Ludzie wcale nie garną się, żeby je kupować. Jeszcze kiedyś Jan Kościuszko (znany restaurator, właściciel "Chłopskiego Jadła") miesiąc w miesiąc kupował do swoich restauracji po 50 naczyń. Ale sprzedał biznes, a ja zostałem bez najlepszego klienta - opowiada pan Stanisław.

W tym domu nudy nie ma

Pan Stanisław ma jednak sprytną żonę, Irenę. Powiedziała mu: Zamiast skupiać się na sprzedaży, zróbmy tu otwarty warsztat, uczmy tego zajęcia dzieci. Mamy w domu przeróżne starocie, można je wyeksponować, otworzyć Izbę Regionalną.

Matyasikowie odgrzebali więc stare obrazy, meble, narzędzia, o których istnieniu młode pokolenie nawet nie wie. Pan Stanisław pojechał raz, drugi pod Halę Targową w Krakowie. Przywiózł starą kołyskę, łyżwy jak za dawnych czasów. Pod swoim domem, w jednej chacie (niegdyś mieszkalnej) zrobili ekspozycję, w wielkim garażu - kilka stanowisk z kołami garncarskimi.

Był 2006 rok, kiedy otwierali progi swojego domu dla gości, grup z przedszkoli, szkół, rodzin z dziećmi. Teraz niemal codziennie po ich ogrodzie plączą się dzieciaki. Pani Irena i pan Stanisław wymyślają im różne gry, zabawy, robią ognisko.

No i przede wszystkim: pokazują tajniki garncarstwa. Pan Stanisław stoi nad nimi dumnie, z wpiętym w swoją koszulę Złotym Krzyżem Zasługi (otrzymał go rok temu za "wieloletnią pracę w ginącym zawodzie" i "kultywowanie rzemiosła artystycznego) - i opowiada, jak czarować w glinie.

- Z tą Izbą Regionalną to był świetny pomysł. Dzieci uwielbiają takie warsztaty. Kiedy przyjeżdża po nich kierowca, potrafią chować się po krzakach, żeby nie wracać - śmieje się pani Irena. Małżonkowie dodają też: I nam sprawia to frajdę, życie jest w naszym domu, gwarno, ciągle się coś dzieje.

Czasem od tego gwaru trzeba jednak odpocząć. A Matysiak nie odpoczywa nigdzie indziej, tylko przy kole garncarskim. Wstaje wtedy o trzeciej w nocy, by w spokoju usiąść w swojej pracowni, kręcić kołem i lepić, lepić, lepić. - To mnie relaksuje. Cieszy. I choćby zbytu na te naczynia nie było, to i tak będę to robił, dopóki siły mi starczy. Tak już mam z gliną: towarzyszyła mi od małego dziecka i towarzyszyć będzie do końca - kwituje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska