Jest Pani dyrektorką Domu Rehabilitacyjno-Opiekuńczego Caritas, pedagogiem, ale zdarzało się, że była członkiem firmy transportowej, murarzem-tynkarzem, dekoratorem wnętrz...
(Śmiech) To prawda. Po prostu w miarę potrzeb. Zaczęłam pracę, gdy dom był ostoją głównie dla dzieci z porażeniem mózgowym i mieścił się w przekazanym przez prywatne osoby budynku. Od pierwszych dni pracy wpadłam w wir przeprowadzki do budynku po dawnym żłobku przy ul. Konopnickiej, który diecezjalny Caritas kupił, by stworzyć większy ośrodek.
I tak od początku z kielnią i zaprawą w ręce? Przecież najpierw budynek był remontowany, a potem rozbudowywany...
Tak. W 2000 roku staliśmy się domem, w którym powstało przedszkole, szkoła podstawowa i warsztaty. Postawiliśmy wówczas na rozwój, naukę samodzielności i rehabilitację.
Determinantą były potrzeby Waszych podopiecznych?
Oczywiście. Każde wymaga przecież innej rehabilitacji, uwarunkowanej osobistymi dysfunkcjami słuchu, wzroku czy też narządu ruchu.
Ilu specjalistów zatrudniacie?
Ekipa domu to 33 pracowników stałych i 20 osób z firm współpracujących z ośrodkiem.
I co? Przychodzicie tutaj jak do swojego drugiego domu?
Tak, bo to dom, w którym najważniejsza jest miłość. Dzięki zaufaniu rodziców jesteśmy dla naszych podopiecznych jak drudzy rodzice.
Śmiejecie się razem z nimi i płaczecie...
Wspólnie przeżywamy wszystkie radości, urodziny naszych podopiecznych, świętujemy sukcesy i wspieramy, gdy przyjdzie porażka. Najtrudniej jest jednak, gdy nasze dzieci odchodzą i wiemy, że nie możemy im już pomóc.
Dziecko odchodzi, ale zostaje bezradny i poraniony przez los rodzic...
Rodzice naszych dzieci są światli, świadomi i bardzo czynni. Często, próbując się pogodzić ze śmiercią dziecka, przychodzą do nas, by się wyżalić i zwierzyć. Ufają nam, a to największa radość i satysfakcja. a ą
Rozmawiała: Agnieszka Nigbor-Chmura