Niesie wiatr po zielonej gęstwinie ,,ave”, czasem przydrożny dziad się w tę stronę zabłąka, przyklęknie, pacierz odklepie, ręką się w pierś uderzy i pójdzie dalej. Czasem wyjdzie święta Panienka ze swej lichej chatynki, do wsi zaglądnie. Szerokim łukiem ominie domy teologów, którzy chcą Ją zanudzić dowodami na to, że istnieje. Za to chętnie zaglądnie do wiejskiej zagrody. Prości i zacni gospodarze wpuszczą wiejskie dziewczę, chlebem z masłem poczęstują. Oni wierzą na słowo, bez równań matematycznych i wykresów. Nie przyzna się Matka Boska kim jest i skąd przychodzi. Za stołem usiądzie, zsiadłe mleko wypije. Przysłucha się ludzkiej niedoli, nad losem człowieczym się użali, łzę zbłąkaną dostrzeże, w głąb serc popatrzy, sumienia obmyje, splątane ludzkie ścieżki rozplącze. Zostawi po sobie jakiś pokój w izbie i cichą serdeczność, prosty uśmiech, obecność świętą.
Szumi las echem śpiewanych pacierzy, niesionych przez spracowane dłonie i strapione serca. Ściele się jak dywan z kwiatów pod stopy Najświętsze. Pod kapliczkę lis przyjdzie, wilk żałośnie zawyje. Sikorka się poskarży, zające przebiegną, dzięcioł w daszek postuka.
Matko wypędzonych, bezdomnych, z sercem tułaczym, losem niepewnym. Bez jutra. Z brzemieniem dzisiaj. Z niechcianym wczoraj.
Spuść Najświętsza Panienko drabinę Jakubową z nieba, po której ludzie do raju wejdą, gdy będą uciekać przed drugim człowiekiem. Nawet święty Piotr stojący na bramce oko przymknie i wpuści bez paszportu. Tylko w oczy zapuchnięte, zapłakane spojrzy. Po trzęsącej się brodzie pogłaszcze. Wzruszy się staruszek z białą brodą. Bez słowa za rękę ściśnie. Razem z przybyszami zapłacze, trzy razy, jakby chciał ludzki grzech wymazać. Oni nie słyszą, jak kogut pieje już 72 dzień. Huk armatnich wystrzałów zagłusza sumienie.
