Helcia, wpoiła mi, na szczęście, pewien zasób słów w gwarze kasińsko-góralskiej i potem, gdy mówiłem przedszkolance "je ne veux pas legnąć na otomanko, madame", to ta domyślała się, że nie mam ochoty leżakować.
Helcia nie była opiekunką do dzieci, ale raczej nianią z poematu Puszkina. Zamieszkała z nami po wojnie, żeby wychowywać mojego ojca, a potem mnie. Nie była panią do sprzątania, może raczej ochmistrzynią. Miała swój własny mały pokój, w którym myła się w miednicy przy zapalonej świeczce.
Dzięki niej na długo stałem się dewotycznym katolikiem, kolekcjonującym obrazki święte, poznałem mnóstwo nierozwikłanych przedwojennych historii kryminalnych, w których zawsze występował lokalny potwór Boroń i brudne narzędzia zbrodni - siekiery, druty, noże - co nadawało mojej młodości kolor mroczno-mistyczny. Dzięki niej stałem się też koneserem słodkich marcepanów z ulicy Stolarskiej, przez nią mam dystans do pierogów ruskich bez bryndzy i grubo mielonego pieprzu. Helcia umarła tuż przed ukończeniem 95. roku życia.
Zobacz najświeższe newsy wideo z kraju i ze świata
"Gazeta Krakowska" na Youtubie, Twitterze i Google+
Artykuły, za które warto zapłacić!
Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!