W gazetach całego świata historię porównywano do słynnej egipskiej klątwy Tutenchamona z początku XX w. (po otwarciu grobowca faraona w 1922 roku w ciągu kilku lat umierały osoby, które weszły do środka). Jedni mówili o klątwie, a mikrobiolodzy po długich badaniach winą za śmierć odkrywców grobowca na Wawelu obarczyli grzyba z gatunku Aspergillus flavus, czyli kropidlaka zielonego, który rozwijał się w krypcie.
Wawelską tajemnicę skojarzył i szczegółowo zbadał Zbigniew Święch, krakowski dziennikarz i pisarz. Tak powstała wydana w 1989 roku książka "Klątwy, mikroby i uczeni".
Święch 18 października 1973 roku filmował w katedrze na Wawelu powtórny pogrzeb Kazimierza Jagiellończyka i jego żony Elżbiety Rakuszanki, celebrowany przez prymasa kard. Stefana Wyszyńskiego i metropolitę krakowskiego kard. Karola Wojtyłę. To wtedy dowiedział się o badaniach i otwarciu grobu zmarłego blisko 500 lat wcześniej władcy uznawanego za jednego z najlepszych królów Polski - to on pokonał Krzyżaków w wojnie trzynastoletniej i po 158 latach przyłączył do Polski Pomorze Gdańskie.
Jak wspomina Zbigniew Święch, w dwa lata po uroczystym pogrzebie pary królewskiej dostał informację, że na Wawelu dzieją się niewytłumaczalne rzeczy - już trzech badaczy otwartego grobu króla zmarło nagłą śmiercią. - Zaiskrzyło mi w głowie. Miałem świadomość, że "trzymam" coś niezwykłego, może nawet temat stulecia.
Materiały do książki zbierał dwanaście lat. Rozmawiał z mikrobiologami, archeologami, wdowami po badaczach. - Co najdziwniejsze, umierali ludzie zdrowi, w średnim wieku, ci, którzy byli najbliżej grobowca.
Swą opowieść zadedykował tym, których śmierć można łączyć z "klątwą Jagiellończyka" - ludziom zasłużonym dla Wawelu, kultury i nauki. Za życia pisano o nich niewiele. Wraz z autorem przypominamy tę opowieść. Poniżej fragmenty książki "Klątwy, mikroby i uczeni".
Ostrzegano przed klątwą
Na przełomie lat 1972/1973 i w ciągu wielu miesięcy roku 1973, podczas prac remontowych i konserwatorskich w kaplicy Świętokrzyskiej, otwarto grób wielkiego władcy Kazimierza Jagiellończyka, a wcześniej jego żony Elżbiety Rakuszanki. Badaniom i robotom zabezpieczającym w grobach i ich otoczeniu przez cały czas towarzyszyły liczne i cenne odkrycia naukowe. Także sekrety, przesądy i przestrogi przed klątwą, grożącą zwolennikom, jak i przeciwnikom decyzji o otwieraniu grobów. Zabobonny strach zajrzał w oczy uczestnikom i świadkom tego wielkiego wydarzenia, gdy niebawem dziać się poczęły dziwne rzeczy: nastąpiła seria nagłych, zgoła tajemniczych śmierci. W pełni sił, w średnim wieku zmarli najpierw czterej świadkowie: Feliks Dańczak (12 kwietnia 1974 roku), doktor inżynier Stefan Walczy (28 czerwca tegoż roku), w sześć tygodni po nim inżynier Kazimierz Hurlak (6 sierpnia), a wiosną 1975 roku inżynier Jan Myrlak (17 maja).
Na Wawelu i wokół niego zawrzało. Ludzie nie ukrywali lęku: czyżby miała się powtórzyć historia identyczna jak w przypadku "klątwy Tutenchamona", która zbulwersowała świat w latach dwudziestych i trzydziestych naszego wieku? (…)
Piątek trzynastego
Po raz pierwszy zaglądnięto do wnętrza grobu królewskiego 13 kwietnia 1973 roku i było to na dodatek w piątek - ten fakt ujawniam z udostępnionego tylko mnie, ręcznie pisanego diariusza głównego archeologa wawelskiego, Stanisława Kozieła. Gdy dowiedział się, że piszę tę wawelską opowieść, zdecydował się na dorzucenie faktów, których nigdzie nie znajdziecie, w żadnych protokołach ani innych oficjalnych dokumentach.
Pod ową feralną, trzynasto-piątkową datą Kozieł pisze:
"W myśl poprzednich ustaleń i decyzji profesorów Jerzego Szablowskiego i Alfreda Majewskiego wykonano poziomy otwór o średnicy 2 centymetrów, usytuowany w południowej ścianie krypty króla Korybuta Wiśniowieckiego. Stwierdzono, że ogólna grubość muru krypty Wiśniowieckiego i grobowca Kazimierza Jagiellończyka wynosi 90 centymetrów. Dowierciliśmy się do wnętrza komory grobowej Kazimierza Jagiellończyka".
- Gdy tylko ów świder po przewierceniu 90 centymetrów trafił w pustkę - opowiada mi Stanisław Kozieł - doszliśmy do wniosku, że jest to właśnie komora grobowa króla. Natychmiast jednak wyłonił się nowy problem: przecież wywiercony otwór miał aż 90 centymetrów długości i raptem 2 centymetry średnicy. Nie udało się nam więc zobaczyć, co jest w środku. Wszyscy byli trochę zawiedzeni. Jednak inżynier Jan Myrlak - ówczesny kierownik Działu Budowy na Wawelu i wielki entuzjasta tych badań, ten sam, który nam przysłał wcześniej dwóch robotników ze świdrem, kamieniarza Władysława Brożka i mistrza Jana Mazura - nie tracił humoru i obiecał skonstruować stosowną lampę. Na drugi dzień pojawił się zdyszany, z drugim prętem, cienkim, z przytwierdzoną żaróweczką podłączoną kablem do płaskiej baterii od latarki. Wziernikujemy zatem. Wynalazcy tego "kociego oczka" należało się pierwszeństwo, po nim kolejno zaglądamy do grobowca. I znów rozczarowanie: przez tak długi otwór o małej średnicy widać mniej niż przez dziurkę od klucza. Mała żaróweczka, słaba na dodatek, skąpo oświetlała niewielki wycinek wnętrza grobu i wydobywała z mroku jakieś tajemnicze cienie i coś z drewna. Wziernikowanie powtarzaliśmy kilkakrotnie, doskonaląc technikę posługiwania się lampą, lecz bez większych rezultatów poznawczych. Kierujący pracami profesorowie Jerzy Szablowski i Alfred Majewski zadecydowali, by odkuć jeden z kamiennych ciosów w ścianie grobu, a następnie usunąć go komisyjnie i przeprowadzić wstępne oględziny wnętrza.
Ciekawość zwyciężyła
- Ta długo oczekiwana chwila nadeszła rankiem 7 maja 1973 roku - kontynuuje Stanisław Kozieł. - Poprzedzała ją nerwowość samych oczekiwań i sprzecznych dążeń. Najpierw Stefan Walczy odwodził wszystkich od myśli o otwieraniu grobu; on, zwykle powolny, celebrujący chód i zachowanie, teraz stał się nazbyt ożywiony i wyraźnie niespokojny. Przyniósł książkę Cerama "Bogowie, groby i uczeni", na głos odczytywał fragmenty o spełnionej "klątwie Tutenchamona". Na korytarzach opowiadał kolego