
O pasażerze na gapę, podróżującym na dachu autobusu nr 114 strażnicy dowiedzieli się od inspektora MPK. To on ok. 8 rano, z przystanku przy Stawowej zadzwonił prosząc o pomoc.
Ptak zachowywał się spokojnie, więc strażnicy skontaktowali się ze strażakami, aby pomogli w ściągnięciu zwierzęcia. Gdy sztuka się udała, przetransportowali go do radiowozu przewozowego, by ostatecznie przekazać go w fachowe ręce specjalistów.
Z wstępnych oględzin wynikało, że łabędzicy nic nie dolega …. może poza lekkim stanem oszołomienia.

To była jednak z najbardziej szokujących akcji. Strażnicy dostali zgłoszenie dotyczące gołębi, przetrzymywanych w reklamówkach, na Plantach. Według zgłaszającego odpowiedzialna za tę sytuację miała być starsza kobieta.
Gdy dojechali na miejsce szybko zorientowali się, o kogo chodzi. Kobieta siedziała na ławce, a obok niej leżały 3 duże, zamknięte klamerkami, plastikowe torby, wewnątrz których znajdowały się gołębie.
Zapytana, czemu zwierzęta trzyma w siatkach, odpowiedziała, że jakiś czas temu zabrała je z Dworca Głównego, by się nimi zaopiekować. Dodała również, że na co dzień gołębie mieszkają z nią w mieszkaniu, ale dziś postanowiła wyjść z nimi na spacer.
Ponieważ ptaki wyglądały na zaniedbane, a ponadto kobieta kategorycznie odmówiła przekazania ich specjalistom KTOZ’u, sprawę strażnicy przekazali policjantom.

Strażnicy miejscy otrzymali zgłoszenie dotyczące siedzącego na kładce Ojca Bernatka łabędzia. Według świadka zdarzenia ptak w trakcie lotu uderzył w konstrukcję kładki i prawdopodobnie złamał skrzydło.
Gdy dojechali na miejsce, szybko przekonali się, że scenariusz przedstawiony przez świadka jest bardzo prawdopodobny. Łabędź w ogóle nie uciekał i w zasadzie zachowywał się tak, jakby czekał na pomoc.
- Zabraliśmy go do naszego radiowozu, a gdy udało się skontaktować ze specjalistami od dzikich zwierząt, przekazaliśmy go pod ich opiekę - relacjonowali strażnicy.

Interwencję na Barskiej zakłócił strażnikom kierowca volkswagena.
- Używając klaksonu chciał nam dać do zrozumienia, żebyśmy przeparkowali radiowóz, bo spowalniamy jego trasę przejazdu.
Pomimo tego, że mieliśmy włączone sygnały świetlne, ciągle skracał dystans do naszego radiowozu, aż w końcu doszło do uderzenia. Wtedy poprosiliśmy go o zjechanie na bok, jednocześnie informując go, że spowodował kolizję i konieczny będzie przyjazd policji. Mężczyzna słysząc ten komunikat, przyspieszył i wjechał w ul. Pułaskiego, znikając nam z oczu - relacjonowali strażnicy.
Szybko sprawdzili przyległe ulice i gdy wydawało się, że są na przegranej pozycji, ni z tego ni z owego, na wysokości Bałuckiego, ukazał się im znany pojazd.
Kierowca zaskoczony obecnością strażników udawał, że ich nie zna, ale ponieważ mieli pewność, że oni znają jego, wezwali na miejsce policjantów.